wtorek, 29 lipca 2014

If you love me, let me go


            Wszystkie dni w wiktoriańskiej posiadłości Stone’ów mijały wedle ściśle ustalonego schematu, czego Lissa naprawdę serdecznie nie znosiła. Rozpierała ją energia, miała zaledwie czternaście lat, więc pobieranie nauk i lekcji etykiety od prywatnych korepetytorów było dla niej zupełnie bezsensowne. Nie mówiła tego na głos, bo przecież nie wypadało. Wszystko to sprawiało, że przebywanie samej w domu na wierzchowiskach naprawdę ją nudziło. Coś w jej życiu jednak zmieniło się bezpowrotnie i nadało bieg dalszej historii, gdy do ich domu trafił Kim JongIn. Chłopiec był przybłędą pomagającym u karczmarza na mieście. Ojciec Lissy, człowiek o gołębim sercu, jednak niechlubnej historii zauważył, jak właściciel lokalu gania go w tę i z powrotem, a za każdą niesubordynację srogo karze. Pan Stone zapłacił opasłemu i spoconemu, przesiąkniętemu piwem i opium mężczyźnie jak za beczkę chmielu, jednak ten nie narzekał. Po prostu oddał chłopca. Gdy przybłęda trafił do domu, Lissa przyglądała mu się bacznie. Był trochę dziki, ubrany w łachmany i bardzo potargany. Przypominał dzikie zwierzątko. Mógł być w jej wieku, może o rok starszy. Wzrok utkwiony miał w podłodze, tak jakby właśnie zrobił coś zupełnie niewybaczalnego i czekał na karę. Ciemna skóra ubrudzona kurzem i ziemią, paznokcie długie jak szpony.
-To na pewno nie potwór Tato? – spytała, gdy siedzieli w kuchni. Przenosiła wzrok to na ojca, to na matkę. Ani razu nie spojrzała na przybłędę – Wygląda jak potwór. Spójrz na jego ręce.
-To tylko dziecko Lisso. Nie takie zachowanie przystoi komuś o twojej pozycji – upomniała ją matka. Była wysoką blondynką o delikatnych rysach, wąskich ustach, zadartym nosku i zielonych oczach. Pudrowy odcień sukni podkreślał tę grę kolorów.
-Chłopiec z nami zostanie – powiedział kategorycznie ojciec – będzie pomagał w domu. To wciąż lepsze niż ganianie u karczmarza za jeden posiłek dziennie, prawda? – uśmiechnął się dobrotliwie mężczyzna i położył dłoń na ramieniu przybłędy – Jak ci na imię dziecko?
-Kim JongIn – powiedział ledwo słyszalnie.
-W porządku JongIn. Chodź, umyjemy cię i damy jakieś ubrania – skinął na jedną ze służących, która z mieszaniną strachu i obrzydzenia wzięła chłopca za rękę i zaprowadziła do łazienki.
Tego dnia, gdy służki podgrzewały wodę w wannie przygotowując mu kąpiel, długo rozmawiały na temat wątpliwego pochodzenia przybłędy. Rysy zdradzały, że był Azjatą, choć nie wiedziano, skąd dokładnie mógł pochodzić. Kolonie brytyjskie na tym kontynencie były dość rozległe, a chłopiec nie był piśmienny, więc uznały go za zwykłego bękarta, który prawdopodobnie zrodził się ze związku jakiegoś pana ze służącą, a w tamtych czasach zdarzało się to nierzadko. Zastanawiały się, czy jest w stanie rozumieć po angielsku. Nieraz rzucały żartobliwie, że to zwierzę nie rozumie ludzkiej mowy, jednak on rozumiał. Po prostu siedział cicho.
***
Mijały dni, a później tygodnie. Lato przeszło w złocistą jesień i Lissa skończyła piętnaście lat. Przyzwyczaiła się do chłopca, który krzątał się po domu. Nieraz pomagał stajennym przy koniach, czasem usługiwał przy stole. Dziewczynę Intrygowało, dlaczego tak mało mówi. Miał ogromny szacunek do Pana i Pani domu. Do samej Lissy również, jednak ona chciała więcej.
-Dlaczego nic nie mówisz? – brudziła błotem nowe trzewiki, gdy podnosząc delikatnymi dłońmi suknię szła przez podwórze do stajni – Zatrzymaj się! – zrobił jak mu kazała.
-Słucham panienkę? – spytał spokojnie patrząc na nią oczami bez wyrazu. Gdy zapomniała języka w buzi znów się odwrócił i wznowił swój szybki i równomierny marsz. Bez namysłu pognała za nim.
Pamiętała chwilę, w której tak naprawdę się poznali. Stojąc w stajni chłopiec czesał jednego z koni, Siwego. To był drogi, sprowadzony zza granicy wierzchowiec, na którym w soboty Lissa ćwiczyła jazdę. Przyglądała się czynnościom, które JongIn wykonywał z tak ogromną dokładnością, niemalże pieczołowitą świętością. Zastanawiało ją, dlaczego tak rzadko używała jego imienia? Przecież każdy z ludzi miał imię i zasługiwał na to, by go nim nazywać. Bo czymże jest człowiek bez imienia? Pustą książką bez tytułu, państwem bez stolicy i zwyczajnym liściem na wietrze. Tego dnia dotarło do niej, że wykształcenie, o które tak dbali jej rodzice jest niczym. Czymś zupełnie ulotnym.
Ich oczy spotkały się wtedy kilkukrotnie. Przypatrywała się JongIn’owi jak zwierzątku, które dostała pod choinkę. Stworzeniu, które ją intrygowało, a jednocześnie trochę przerażało. Teraz wyglądał jak człowiek. Przycięte włosy, czyste i krótkie paznokcie, lniane spodnie z wpuszczoną bawełnianą koszulą. Na nogach miał długie do połowy łydki sznurowane buty i ktoś, kto nie znał rodziny mógłby go wziąć za zwyczajnego kuzyna z dobrego domu. Kilkukrotnie ojciec Lissy zapomniał się, nazywając go jej przybranym bratem. W dziewczynie budziło to pewien niesmak, choć nie do końca rozumiała, czym był on spowodowany. Każdy mężczyzna marzy o synu, który zaopiekuje się domem i przejmie jego obowiązki, gdy ten nie będzie mógł dalej pracować. Stary Pan Stone był burmistrzem miasta, więc często do ich domu przychodzili ludzie dziękując, skarżąc się, przynosząc wina i kwiaty, a czasem nawet zdechłe wrony. Był dobrym człowiekiem, jednak miał wrogów i zwolenników, zupełnie jak każdy. W swoim postępowaniu absolutnie niczym nie różnił się od innych, którzy piastowali ten urząd przed nim.
Będąc młodym mężczyzną Pan Stone całkowicie oddawał się studiom w Paryżu. Pomimo zaręczyn z narzeczoną, którą wybrali dla niego rodzice wdawał się w liczne romanse, jednak żaden z nich nie odcisnął piętna na jego życiu na wierzchowiskach. Gdy poznał Lilian Leigh od razu się zakochał i przestał patrzeć na sugestie rodziny sceptycznie, jak robił to dotychczas. Była kobietą piękną, inteligentną i dała mu córkę, którą kochał ponad wszystko.
Pomimo niemoralnej przeszłości, stając się autorytetem publicznym porzucił podwójne życie w pełni skupiając się na domu i mieszkańcach miasta. Wtedy narodził się w nim pewien rodzaj ojcowskiej delikatności, otwarcia na krzywdę i chęci pomocy tym, którym w życiu się nie powiodło. Lissa znała ojca tylko takiego. Nie wiedząc, jaki był wcześniej czasem powtarzała sobie w myślach, że jest tylko starym głupcem, który kiedyś zostanie wykorzystany przez ludzi, bo jest dla nich za dobry. Podziwiała zaś matkę, która była wykształcona, umiała grać na pianinie i z największym ożywieniem rozmawiała o aktualnych sprawach politycznych.
Takie właśnie sielankowo spokojne życie rodzinne prowadzili Stone’owie, zanim w ich domu pojawił się Kim JongIn. Stał się członkiem rodziny, choć na dłuższą metę dzielący ich status społeczny okazał się nie do przeskoczenia.
Mimo to Lissa coraz częściej nakłaniała chłopca do rozmowy. Nauczyła go czytać i pisać. Dzięki niej poznał też podstawy francuskiego i niemieckiego. Czasem, gdy była zdenerwowana mówiła do niego w którymś z tych języków. Za zarobione pieniądze chłopak zakupił podręczniki do nauki i jego celem stało się pokonanie różnicy intelektualnej pomiędzy nim, a panienką. Był bardzo inteligentny, więc wszystkich dziwiło, że zwyczajny służący może posługiwać się nieskazitelną francuszczyzną, czy dogadywać się z obywatelami pochodzącymi z mniejszości niemieckiej, podczas gdy nawet Pani i Pan dworu nie byli w stanie zrozumieć tego, co taki człowiek ma na myśli.
***
Zaledwie dwa lata wystarczyły, by siedemnastoletnia Lissa i JongIn stali się nierozłączni. Pod częstą nieobecność rodziców wymykali się na spacery po lesie, by zbierać owoce, siedzieć pod intensywnie pachnącymi drzewami. Lissa w skupieniu obserwowała, jak JongIn łapie białe zające z jedynie czarną plamką w okolicy oka czy ucha, jednak za każdym razem je wypuszczali. Czynnościom tym towarzyszyły uśmiechy i coraz bardziej ciekawe spojrzenia. Dorastając zmieniali się, tak jak i zmianom ulegał ich sposób postrzegania nie tylko siebie, ale i spraw oraz świata, który ich otaczał. Granica między nimi, którą zatarli będąc jeszcze dziećmi teraz stawała się namacalna, zupełnie jak wyrastający między dwójką młodych ludzi mur. Lissa była nim zafascynowana. Ciekawiło ją, jakie myśli kryją się pod tą czupryną długich, lekko kręconych, czarnych jak heban włosów i co tak naprawdę oznacza ten lekko uniesiony ku górze kącik ust w połączeniu z błyskiem ciemnych oczu. Stawał się dla niej istotą zupełnie fascynującą, jednak w zupełnie inny sposób niż kiedyś.
On posiadał w sobie zdecydowanie więcej rozsądku. Ze względu na głęboki szacunek do łysiejącego już i tyjącego powoli, ale wciąż charakternego i dobrego Pana Stone’a nie śmiał widywać się z jego córką częściej, niż było to potrzebne. Wielokrotnie odmawiał dziewczynie spotkań, gdy jej rodzice zostawali w domu. Zdawał sobie sprawę, że niezależnie od uczuć, które mogliby do siebie żywić, on pozostanie przybłędą, a Lissa wyjdzie za panicza z dobrego domu, który ma kilka hektarów ziemi, ogromną, bogatą posiadłość i zapewne będzie kimś znaczącym w polityce.  Granica społeczna była czynnikiem oddzielającym od siebie ludzi.
***
Lissa siedziała na zdobionym taborecie czesząc włosy przed lustrem stojącej w pokoju mahoniowej toaletki. Miała na sobie złotawą suknię ze wstawkami białej koronki, a długie brązowe włosy puszczone luźno na plecy – upięte jedynie niewielką ilością umocowanych przy skroniach spinek. Tego dnia nie zeszła na śniadanie, spała do późna i zaczęła od lekcji francuskiego. Rozmawiała z JongIn’em i wszystko było zupełnie takie, jak zawsze. Zbliżały się jej osiemnaste urodziny, które planowali spędzić na wspólnym pikniku na błoniach. Oczywiście wszystko to po oficjalnym bankiecie wydanym przez jej ojca. Najlepszy przyjaciel musiał poczekać na rzecz ludzi, których nie zna i zapewne nigdy nie polubi, bo tak nakazywało dobre wychowanie i pozycja córki prezydenta miasta. Podczas obiadu, który był wśród całego rodu Stone’ów najbardziej celebrowanym posiłkiem JongIn siedział z nimi. Z parobka stał się doradcą do spraw politycznych i ekonomicznych. Świetnie orientował się w dotychczasowych procesach rynku i sytuacji między państwami zbytu.
-Mam świetną wiadomość – odezwał się pan Stone wycierając usta haftowaną chusteczką i spojrzał po siedzących przy stole, którzy unieśli na niego wzrok – Lissa, kochanie?
-Tak tato? – odłożyła widelec i złożyła ręce na serwetce spoczywającej na jej kolanach.
-Znaleźliśmy dla ciebie z matką narzeczonego. Niedługo kończysz osiemnaście lat, a Hrabia Oxford ma syna niewiele od ciebie starszego – spojrzał na nią – Nie cieszysz się?
-Bardzo się cieszę – powiedziała przełykając ślinę z takim trudem, że myślała, że się zadławi. Oczywiście, nigdy nie wyobrażała sobie perspektyw jakichkolwiek związków, a jednak poczuła jakby rzucono ją pod zaprzęg konny. Dokładnie tak się poczuła. Spojrzała kątem oka na JongIn’a, który grzecznie się uśmiechał jedząc swoją porcję pieczeni. Jak zawsze był idealnie spokojny. Jak to możliwe? – Najadłam się już. Pójdę do siebie – ukłoniła się i wyszedłszy z pokoju poczuła w oczach palące łzy, mając wrażenie, że niedługo wyżrą jej wzrok i całkowicie oślepnie.
Pomyślała wtedy, że każdy człowiek jest okrętem. Ma swoje imię i przeznaczenie, które może być dyktowane i wielokrotnie zmieniane przez wiatry kapryśnego oceanu i tak naprawdę nigdy nie wiadomo, kiedy i w jaki sposób dotrze do celu. Dotarło do niej to, z czego większość ludzi zdaje sobie sprawę dopiero na łożu śmierci: na niewiele rzeczy w swoim życiu mieliśmy wpływ.
***
Jednym z dni, w które Lissa i JongIn spotykali się w stajni była sobota. Po spędzeniu popołudnia w swoim pokoju pod pretekstem bólu brzucha i niezwykle silnej miesiączki wieczorem wymknęła się z domu, nie biorąc ze sobą zupełnie żadnego światła – ani świeczki, ani lampy naftowej. Zeszła po schodach trzymając w dłoniach pantofelki i podnosząc suknię na tyle wysoko, by nie mogła się o nią potknąć. Drogę do stajni przebyła miotając pod nosem różne niecenzuralne słowa, bo wiedziała, że cała suknia będzie brudna. Jak na złość, tego dnia padało i było naprawdę chłodno. Nie mogła wziąć płaszcza, bo gdyby któraś ze służek w nocy zauważyła jego brak, na pewno doniosłaby o tym panu i pani. Otworzyła toporne drzwi i wślizgnęła się do środka drżąc z zimna. Pomieszczenie oświetlał płomień świecy, dochodzący z samego jego końca. Większość koni już spała, więc musieli zachowywać się cicho. Dostrzegła znajome brązowe buty i chowając się za rogiem spojrzała na opartego o snop siana JongIn’a czytającego książkę.
-Co czytasz? – spytała wyskakując nie wiadomo skąd, a przynajmniej tak jej się wydawało, gdy chłopak zamknął grubą powieść i odłożył ją obok siebie.
-Marny z ciebie szpieg – uśmiechnął się spokojnie przekrzywiając głowę – Wielkie Nadzieje.
-To Dickens? Miałam to kiedyś na zajęciach z literatury. Nigdy jej nie przeczytałam – westchnęła.
-A powinnaś. To naprawdę dobra książka – zamrugał po chwili – Siadaj, dlaczego stoisz? – zrobiła tak, jak zasugerował, a on podał jej kieliszek.
-Co to jest? – spytała wyraźnie zdziwiona.
-Z tego się pije – uśmiechnął się – wy, ludzie z dobrych domów naprawdę mało wiecie o życiu – powiedział z udawaną pogardą, a w jego głosie brzmiała sympatia. Wyjął zza jednego ze snopów butelkę z winem – rocznik 1763.
-Zabrałeś je z winiarni? JongIn… jeśli tata się dowie…
-Dostałem go podczas jednej z podróży służbowych, które odbyłem z twoim ojcem. Może i patrzysz na mnie z góry, ale widziałem więcej świata niż ty – naburmuszyła się, a on napełnił jej kieliszek do połowy. Spojrzała na ciemnoczerwoną ciecz – Jutro wyjeżdżam – oznajmił po chwili – Zaczynam studia w Austrii.
-I będziesz nosił skórzane spodnie pasąc owce? – spytała ukrywając smutek. Miała dość ciekawe poczucie humoru, które wszystkich rozbrajało, jednak wielokrotnie zwracano jej uwagę, że to nie przystoi.
-Prawdopodobnie właśnie to będę robił w przerwach między nauką ekonomii i zarządzania.
Tak jakby posmutniała i mina jej zrzedła. Butelkę z winem opróżnili dość szybko, przez resztę wieczoru siedząc obok siebie i rozmawiając o tym, co było i mogłoby być.
-Dlaczego wszystko na tym pozornie poukładanym świecie musi być dyktowane normami, położeniem społecznym i tym, co wypada, a czego nie? – spytała ignorując coraz bardziej intensywne mroczki przed oczami. Alkohol powoli uderzał jej do głowy, choć wcale nie czuła się źle.
-Wiesz, że będziesz szczęśliwa? Rodzice nie wydaliby cię za złego człowieka – rzekł spokojnie przypatrując się jej, siedzącej koło niego. Wiedział, że jeśli wyjawi swoje uczucia, rozpadnie się na kawałki i żadne z nich nie będzie w stanie się cofnąć.
-Nie możesz tak mówić- Położyła głowę na jego ramieniu- wiem, że tak nie myślisz, a mimo wszystko to robisz chcąc, bym wierzyła, że będziemy żyć jak niczego nieświadome dzieci – wyprostowała się po chwili i spojrzała na niego z wyrzutem – to zwykłe kłamstwo.
W tej chwili wszystko potoczyło się jakby w zwolnionym tempie. Ujął w twarz jej dłonie delikatnie muskając palcami policzki. Spojrzawszy Lissie głęboko w oczy pocałował jej usta tak, jakby robił to po raz pierwszy. Nie było to jednak nieporadne, a pełne czułości i swoistego wdzięku. Jedną dłoń wplótł w jej włosy, a drugą przeniósł na kark przyciągając ją do siebie tak delikatnie, jakby zrobiona była ze szkła. Nie opierała się – pragnęła tego tak samo jak on. Wszystko to wprawiało jej serce w szaleńczy galop, bo był to ostatni raz. Ostatnia szansa. Ostatni dzień ich dotychczasowego życia.

Następnego dnia JongIn spakował walizki i wyjechał pociągiem do Austrii. Nie pożegnali się, bo poprzedniego dnia ustalili, że to, co stało się w stajni było ich pożegnaniem. Jeśli pożegnalne pocałunki miały być tak piękne i bolesne przysięgła sobie, że już nigdy z nikim się nie pożegna. Czekała do nocy, wzięła ze sobą jedynie niewielki tobołek, osiodłała konia i zniknęła. Matka płakała, ojciec wszczął poszukiwania, jednak jej nie znaleźli.  Podążała wzdłuż drogi głodna, zmęczona i brudna. Bez snu czy ciepłego posiłku. Wtedy poznała ją.
***
Dziewczynę niewiele starszą od niej, przejeżdżającą w powozie po jednej z dróg międzymiastowych. Zatrzymała się i spytała, czy Lissa nie potrzebuje pomocy. Miała mocny makijaż i czarne rozpuszczone włosy, a jednak wyglądała na miłą. Sroga powłoka zewnętrzna skrywała ciepłą osobę. Widząc jej twarz i podartą suknie zaproponowała Lissie nocleg i kąpiel. Spędziła w jej domu noc, ale została na dłużej. Stały się przyjaciółkami, a Nana mówiła wszystkim, ze Lissa jest daleką kuzynką i przez jakiś czas się u niej zatrzyma. Naprawdę nazywała się Clarissa Temple, jednak przyjęła ten pseudonim ze względu na dość duże podobieństwo do wydanej dość niedawno i bardzo popularnej bohaterki powieści Emila Zoli. Była bogata, z szafami wypełnionymi ogromnymi ilościami sukien i kapeluszy. Gdy jeździła konno, wkładała obcisłe spodnie i białą koszulę nie zważając na to, że strój ten powszechnie był uważany za męski. Traktowała wszystko absolutnie po swojemu. Żyła w ogromnym domu i miała wielu kochanków, którzy szukali odskoczni od żon, obowiązków, a nie chcieli związków na stałe. Zazwyczaj byli to dojrzali, nie zawsze przystojni mężczyźni,  chociaż uganiał się za nią jeden młody panicz. Blondyn o niebieskich oczach, Jamie Bower. Kolejny syn hrabiego, przed którym stoi całe życie i świetlana przyszłość, a jednak całkowicie zakochał się w niej – kobiecie bez pochodzenia, która dorobiła się swojej pozycji zawodem kurtyzany. Przychodził do jej domu z kwiatami, a ona zawsze go odprawiała. Wielokrotnie przy herbacie żartowały z zaangażowania chłopaka, który tak naprawdę nie zdawał sobie sprawy, ze śmieszności swojego uczucia.
-Sama widzisz – zaczęła Nana z nieznacznym uśmiechem – jesteś dziewczyną z dobrego domu, a ja byłam panienką, która utraciła majątek wraz z upadkiem fabryki prowadzonej przez rodziców. Matka zachorowała i zmarła, ojciec popadł w alkoholizm i tak naprawdę zostałam na tym świecie sama. Dla młodej osoby nie ma innych sposobów, żeby zarabiać, jednak pomimo szlachetnego nazwiska nikt nie zechce upadłej moralnie kobiety jako narzeczonej swojego syna. Między nami mówiąc – zachichotała pijąc łyk herbaty – Mamusie są bardzo zazdrosne o swoich synów, dlatego lepiej, żeby synowa była cicha, może trochę nieświadoma, a już nie daj boże piękna.
-Jestem pewna, że znalazłby sposób, żeby ci się oświadczyć, gdybyś nie była taka oschła – protestowała Lissa patrząc na ciemne loki przyjaciółki spływające po ramionach. Głaskała siedzącego na kolanach mopsa. Nana miała bardzo dużo zwierząt.
-To podlotek – zachichotała – Wiem, że jest w moim wieku, lub może trochę starszy, ale jako dwudziestolatka przywykłam do towarzystwa mężczyzn dojrzałych i obytych – wzruszyła z gracją ramionami – Poza tym, wciąż na kogoś czekam.
-Na kogo? – Lissa schyliła się ku niej wyraźnie zaciekawiona.
-No dobrze – roześmiała się Nana – czas, żebym opowiedziała ci swoją historię – Gdy moi rodzice jeszcze byli bogaci i znaczący, ojciec robił interesy z bardzo znaczącym właścicielem fabryki z Quingdao. Chiny wydawały się wtedy tak odległe… zupełnie jak inny świat! Gdy przypłynął statkiem złożyć nam wizytę wziął ze sobą syna, który miał mu pomagać. Był zupełnym przeciwieństwem niskiego i krępego, łysiejącego już ojca. Wysoki chłopak, o bujnej czuprynie i głębokim głosie i charakterystycznie skierowanym trochę do dołu nosie. Sama nie wiem, czy był przystojny, a jednak bardzo mnie urzekł. Z początku nie rozmawialiśmy. Trzymałam się z boku, bo ojciec uważał, że kobiety nie powinny wtrącać się do interesów. Dasz wiarę? Mimo wszystko znalazłam sposób, by z nim porozmawiać. Przepięknie mówił po angielsku i odpowiedział na moje zainteresowanie. Pewnej nocy przyszedł do mojej sypialni i… wiesz, co dzieje się w takich sytuacjach. Gdy tak leżeliśmy opowiadał mi o porcie w Quingdao, o zwyczajach i obiecał, że kiedyś mnie tam zabierze. Gdy wyjeżdżali, byłam w ciąży. Oczywiście nie powiedziałam mu o tym, bo co by to zmieniło? Kiedyś, gdy brałyśmy kąpiel spytałaś, skąd mam bliznę na brzuchu. Teraz już wiesz.  Urodziłam to dziecko, jednak już po tym, jak moja matka umarła a ojciec popadł w alkoholizm. Wszystko to potoczyło się bardzo szybko, a ja oddałam chłopca naszej oddanej rodzinie na wsi, by wychowało się wśród tamtejszych dzieci. Chciałabym widzieć, jak stawia pierwsze kroczki i wypowiada słowo mama do kogoś innego – zamyśliła się patrząc na fusy w herbacie – dziś miałby trzy latka. Byłam młodsza od ciebie Lisso, a jednak nie żałuję niczego, co zrobiłam.
-Czekasz na niego? – spytała przejęta. Nana okazała się kobietą w gruncie rzeczy okropnie nieszczęśliwą, choć idealnie to maskującą.
-Chciałabym, jednak czy nie byłby to akt jakiegoś zupełnie głupiego, beznadziejnego pragnienia?
***
Przez następne trzy lata raz, dwa razy w miesiącu pisywał do Lissy. Odpowiedzi nie nadchodziły, a jego listy wracały. Dopiero po pół roku Pani Stone poinformowała go, że tego samego dnia, którego wyjechał, córka uciekła z domu. Niedługo potem jej mąż zachorował i po roku zmarł. Wszystko to było dla niego zupełnie jak tragiczna powieść, którą czytał, a nie był jej bohaterem. Pogrzeb był głośny, jednak na niego nie pojechał. Uroczystościom towarzyszyły salwy honorowe i całe korowody oficerskie. Wszystko to opisała mu w liście jedna ze służących. Leciwa i miła pani, która pierwszego dnia, kiedy trafił do ich posiadłości przygotowała mu stare ubrania Pana z czasów, gdy był jeszcze młody i szczupły. Podwinęła mu za długie rękawy koszuli i nogawki spodni. Była dobrą kobietą, a każdy miesiąc sprawiał, że JongIn żałował swojego wyjazdu. Być może Lissa by nie uciekła. Oboje czuli do siebie to samo, jednak on ze względu na głęboki szacunek  do jej rodziców nie miał odwagi wyznać jej, co tak naprawdę siedzi w jego sercu i głowie. Zamęczał się myślami coraz częściej chodząc do barów z opium i alkoholem. Nie przepadał za nimi, a jednak raz na jakiś czas pomagały ukoić zszargane i dzikie jak spuszczone ze smyczy myśli. Gdy minął czwarty rok, otrzymał dyplom i postanowił wrócić do domu. Czuł nieopisane poczucie winy, że pani Stone jest tam teraz zupełnie sama. Nie daj boże i ona by zachorowała. Spakował walizki i pojechał najbliższym pociągiem. Na skutek zmęczenia całą noc drogi przespał. Po raz pierwszy od dawna w stanie był spokojnie zmrużyć oczy i odpłynąć chociaż na chwile. W pociągu zazwyczaj czytywał książki, powtarzał w myślach to krótkie poematy, to jakieś zasady i odkrycia ekonomiczne, które podczas studiów musiał wkładać sobie do głowy i klepać na pamięć. Sprawiało to, że do tej pory czasem budził się w nocy recytując statystyki ilości zboża sprzedawanego w określonych okręgach rolniczych przed laty. Studia zostawiły w nim wyrywkowe, dziwne wspomnienia. Nie nawiązywał zbyt głębokich więzi z ludźmi. Miał grupkę miłych znajomych. Między innymi John’a, współlokatora z mieszkania, z którym często dzielił się notatkami. Chłopak był możnym, wysadzonym przez rodziców za jakiś skandal ze służącą. Lubił pić, a że często ciągnął za sobą JongIn’a i ten przyzwyczaił się do whisky i dżinu, w których kiedyś nawet nie zamoczyłby języka. Zastanawiał się, czy i John siedzi teraz w pociągu. Ostatniej nocy przed wyjazdem zaproponował mu wypad do palarni opium, jednak ten odmówił. Chciał być trzeźwy, jednak sam brak snu powodował już, że jego mózg zaczął produkować substancje wprawiające go w dziwny stan. Jego kompan lubił kobiety i wcale się z tym nie krył. Wielokrotnie, gdy proponował JongIn’owi wypad w wiadomym celu ten odmawiał, a przyjaciel nazywał go w żartobliwy sposób sztywniakiem.
-No co ty… może nie masz się czym pochwalić? Wiesz, w końcu nie jesteś stąd, chociaż uważam że statystyczny rozmiar penisa to głupi mit…– spojrzał John ostentacyjnie na spodnie JongIn’a.
-Dobrze wiesz, że nie o to chodzi – uśmiechnął się cierpliwie jak do dziecka, któremu po raz kolejny tłumaczysz, że nie pójdzie na plac zabaw – po prostu mnie to nie interesuje.
-Chyba kpisz. Jakiego faceta nie interesują TE rzeczy? – John założył ręce na piersi.
-Wybacz John’ie, że  nie uważam ryzyka złapania choroby wenerycznej za coś absolutnie podniecającego – zażartował, a przyjaciel zdzielił go po plecach trzymanym w ręku ręcznikiem.
-Zabawne, doprawdy zabawne – uciął krótko.
Takie rozmowy nie zdarzały się im rzadko, a i równie często gościły w myślach JongIn’a. Oczami wyobraźni widział niewielki pokój na poddaszu z ogromnym oknem, dwa proste łóżka i biurko z lampą naftową, na którym rozłożone były książki i stosy notatek. Ubrania wisiały niedbale to na krześle, to na stojącym wieszaku. Ręczniki spoczywały wymięte na łazienkowych drzwiach, które lekko skrzypiały. Jadali skromne posiłki i zawsze pili różne odmiany herbaty, które matka John’a przysyłała mu z plantacji w Indiach, na której mieli swoich pracowników. Pomyślał też o miłej dziewczynie, która zawsze peszyła się, gdy w imieniu właścicielki mieszkania co miesiąc przychodziła do nich po czynsz. Chyba polubiła John’a. On też zwrócił na nią uwagę, lecz nigdy by tego nie przyznał. Prawdopodobnie ich drogi właśnie się rozeszły. Na zawsze. Po raz kolejny JongIn był świadkiem miłości odrzuconej z przyczyn czysto społecznych. Uważał to za ogromną stratę względem wszystkich młodych kochanków. Jedno było pewne, na tym świecie istniały dwa rodzaje ludzi: niepoprawni romantycy i realiści. Oni zmuszeni zostali do bycia tymi drugimi.
Po raz ostatni pomyślał o przyjacielu i życiu, które zostawił. Zamknął oczy i po chwili znów zasnął.
 ***
-Słyszałam dzisiaj coś bardzo ciekawego – powiedziała zagadkowym tonem Nana i zakręciwszy piruet popatrzyła znacząco w stronę Lissy.
-Co takiego? Przecena kapeluszy u madame Claire? – zażartowała pokazując jej język.
-Hej! Bo zacznę żałować, że chcę się z tobą podzielić tą informacją i nic nie powiem – mina Lissie zrzedła – żartuję, siadaj – zajęła miejsce na jednym ze zdobionych taboretów przy niewielkim, okrągłym stoliku – Słyszałam, że ktoś wrócił do miasta – powiedziała urywając tajemniczo –Panicz niewiadomego pochodzenia, który mieszkał u Stone’ów. Skończył nauki i powrócił, by pomóc pani domu – Lissie załomotało serce – Mówiłaś, że ich znasz, prawda?
-Tak, znałam ich – Lissa nigdy nie wyjawiła kim jest naprawdę. Zaczęło być to dla niej uciążliwe, gdy zrozumiała, jak bliskimi przyjaciółkami się stały, a jednak na kogo by wyszła, gdyby nagle wydało się, że kłamie? – Kiedyś byłam z tą rodziną blisko.
-Jakieś koneksje matrymonialne? – spytała przygryzając zalotnie wargę. Pewnie myślała o jakimś mężczyźnie.
-Pomagałam w domu – wzruszyła ramionami. Stąpała po kruchym lodzie.
-Rozumiem – dostrzegła niechęć Lissy i nie kontynuowała tematu- Wiesz skarbie, myślałam ostatnio o jakimś małym przyjęciu, co ty na to? – widocznie miała jakiś plan. Lissa wiele razy chciała wiedzieć, co mąciło się w tej głowie pod falą czarnych, kruczych włosów, jednak z czasem dostrzegała, że prawdopodobnie nigdy się tego nie dowie. Mimo to, na pewno o coś jej chodziło. Jej przyjęcia były znane może nie z nienagannej reputacji, a z nieziemskiej zabawy.
-Jakie przyjęcie? – spytała uprzejmie Lissa skubiąc fałd sukni na kolanach.
-Ot takie. Może bal maskowy? – rozmarzyła się – Zaprosimy tego panicza. Myślę, że powinniście się spotkać, prawda? – wzruszyła ramionami skubiąc ciasteczko, podczas gdy podbiegł do niej jeden z mopsów i zaczął kręcić piruety na dwu łapkach. Podała mu kawałek smakołyku i odgoniła ręką jak namolnego owada.
-Skąd przypuszczenie, że chciałabym go spotkać? – spytała Lissa.
-Nie powiedziałam, że chciałabyś, to twoje słowa – uśmiechnęła się – wiem więcej, niż ci się wydaje. Jeśli nie masz jednak nic przeciwko, jutro roześlemy zaproszenia.
Jak zaproponowała, tak zrobiła. Nana nigdy nie rzucała słów na wiatr. Lissa wiedziała, iż jej przyjaciółka ma w głowie jakiś niejasny plan.
***
-Trochę w tę stronę Louis! – instruowała Nana jednego ze służących rozwieszającego girlandy na schodach. Stał na ogromnej drabinie, która chwiała się z każdym najdrobniejszym jego ruchem. Lissa przysięgłaby, że jeśli ktoś zaraz mu nie pomoże, biedak spadnie i złamie sobie kark.
Lissa czekała na ten dzień od tygodnia. Nerwowo kręciła się do domu, raz na jakiś czas rzucała mopsom ciasteczka i niepewnie przeglądała się we wszystkich naczyniach i szybach. Czy bardzo zmieniła się przez te lata? Na pewno trochę wydoroślała. Włosy miała trochę ciemniejsze i bardziej kręcone. Chyba schudła. Jej twarz stała się smukła, z wyraźnymi kościami policzkowymi. Usta nie były za duże, jednak miały ładny kształt. Migdałowe oczy lśniły lazurowym blaskiem podniecenia.
-Nana? – spytała Lissa znajdując się na środku sali balowej. Przyglądała się jednemu z obrazów – to oryginał?
-Oczywiście, że tak – podbiegła do niej – kiedyś spałam z kolekcjonerem dzieł sztuki. To bardzo miły człowiek, do tej pory czasem pisze – uśmiechnęła się zakrywając usta dłonią, jakby z przesadnej kurtuazji, że powiedziała coś nieodpowiedniego. Było to oczywiście całkowicie udawane.
-A czy… - podjęła Lissa chętnie, jednak nagle obie się odwróciły usłyszawszy ogromny chrzęst spadającego metalu i uderzenia o kamienną podłogę. Louis właśnie spadł z drabiny i jęknął masując swoje udo. Lissa miała nadzieję, że nic sobie nie zrobił, gdyż upadek wyglądał naprawdę groźnie. Nana zakryła usta dłonią jakby tłumiąc niemy krzyk.
-Jezus Maria, Louis! – wyglądała na naprawdę przejętą – To był najdroższy marmur!
***
Stojąc na ogromnych schodach Lissa obserwowała z miłym uśmiechem powozy, z których wysiadali goście. Kobiet było niewiele, głównie sami mężczyźni. Czasem przedstawiała się jako kuzynka, czasem jako protegowana Nany, a wszyscy witali ją z serdecznymi uśmiechami. Jej przyjaciółka była bardzo lubiana i nawet pomimo nie do końca chlubnej profesji traktowana z szacunkiem. Niewiele dało się dostrzec zza masek i przebrań. Oczy Lissy bombardowała orgia kolorów wzbogacona o błyszczące dodatki. Wszystko to dawało wrażenie przepychu, jednak pasowało do wystrojonego białymi girlandami wnętrza. Pomyślała o Louisie, który pewnie teraz leżał w łóżku w jednej z komnat i przyciskał do pogruchotanego uda zimny okład. Był dobrym parobkiem, przekroczył niedawno dwadzieścia lat, jednak mógł nawet nie dożyć trzydziestu, bo Nana miała zbyt szalone pomysły, a on słuchał jej bez najmniejszego sprzeciwu. Tak właśnie działała na mężczyzn. Lissa zobaczyła w tłumie znajomą blond czuprynę. Panicz Bower skinął jej z uśmiechem. Miał na sobie ciemnogranatowy frak i czarną maskę. Pomyślała, że wyglądał dość przystojnie, jednak jej przyjaciółka bez najmniejszego problemu go pozna i jego wysiłki znów spełzną na niczym. Było jej go nawet trochę szkoda, jednak gdy zniknął jej z oczu zachichotała i pomyślała, że będzie zabawnie.
***
Przed oczami Lissy przemknął wysoki, dobrze zbudowany kawaler w czarnej kamizelce i białej koszuli. Nie miał na sobie fraka. Jedynie muszkę i czarne spodnie włożone w długie, wiązane buty. Jego twarz zakrywała maska z kruczym dziobem, powleczona czarnymi piórami i niewielkimi, błyszczącymi, srebrnymi kamieniami. Nie była na rączce, lecz zawiązywana z tyłu głowy. Lissa przyglądała się jej uważnie – była naprawdę piękna. Wyróżniała się w gronie tych, które należały do gości, którym na pewno nie zależało na tym, by nikt ich nie poznał. Więc jaki był cel, w którym przychodzili na ten bal? Niewątpliwie było to przyjęcie organizowane przez kurtyzanę. W samym chodzie nieznajomego dziewczyna dostrzegła jakąś swoistą, znajomą manierę. Czy mógł być nim JongIn? Ten, którego znała nie przyszedłby na takie przyjęcie, a jednak czy to możliwe, że mogła go nie poznać? Niemniej jednak był wciąż człowiekiem bardzo honorowym. Zaklęła w duchu. Oczywiście na pewno się zmienił, lecz wielokrotnie przywoływała w pamięci jego obraz, tworząc miliony scenariuszy, a w każdym z nich niezależnie od tego, czy miał maskę, bliznę na policzku, a nawet inny kolor włosów i tak go poznawała. Zniknął w tłumie, a ona pomyślawszy, że to tylko złudzenie dalej witała gości. Przecież by go poznała. A może jednak nie?
***
JongIn przyszedł na przyjęcie bardziej z czystej grzeczności aniżeli własnej ochoty. Nie przepadał za tego rodzaju rozrywkami, jednak miał nadzieję spotkać na miejscu Lissę. Dopytał ludzi na mieście, lecz nikt nie wiedział nic o zaginionej przed lady córce Stone’ów.  Tonący brzytwy się chwyta, pomyślał JongIn wsiadając do powozu, który miał go zawieźć na miejsce. Przy doprawdy miłej posiadłości, przed którą stała fontanna we francuskim stylu zatrzymywały się dziesiątki powozów, które po chwili jednak odjeżdżały. Wszedł po schodach niezauważony i ze spuszczoną głową. Nie nawiązując z nikim kontaktu wzrokowego wślizgnął się niczym wąż do nogawki do miejsca, w którym toczyło się tego wieczoru życie towarzyskie ich niewielkiej miejscowości. Mijał wzrokiem uśmiechające się i mocno umalowane kurtyzany w szerokich kapeluszach i szykownych sukniach. Niewiele z nich miało na sobie maski, zupełnie jakby nie zrozumiały głównej idei przyjęcia. Pomyślał o nich z pogardą. Wziął z tacy trzymanej przez jednego ze służących kieliszek szampana i rozglądał się po pomieszczeniu. Parobek właścicielki domu Louis, którego kilka dni wcześniej spotkał na mieście mówił coś na temat przebywającej tu dziewczyny podobnej do córki Stone’ów, jednak będącej kuzynką Clarissy Temple nazywanej Naną. Uśmiechnął się skojarzywszy ten przydomek z pewną bardzo popularną francuską powieścią. Jak widać, kurtyzany mogą być też dowcipne i inteligentne, pomyślał, gdy podeszła do niego gospodyni.
-Witamy na przyjęciu – uśmiechnęła się mając na sobie wściekle sukienkę i białą maskę wyszywaną koralikami i zdobioną kolorowymi piórami. Normalnie pomyślałby, że taki dobór kolorów stanowi o absolutnym bezguściu, a jednak na tej kobiecie wyglądał dość przyzwoicie. Ukłoniła się, gdy ją przywitał – Panicz Kim, nie mylę się? – na jej twarz wpełzł tajemniczy uśmiech.
-Zależy, kto pyta – odpowiedział lekko skonsternowany, a ta cicho zachichotała.
-Przyjaciółka – widziała jego zmieszanie – Spokojnie chłopaczku, mam dobre intencje – podała mu dłoń – właśnie w tej chwili poprosiłeś mnie do tańca.
Ujął jej dłoń niepewnie i dopatrując się w jej postępowaniu jakiegoś ukrytego motywu. Nigdy nie ufał kurtyzanom, a jednak pragnął uwierzyć w jej słowa. Poleciła zagrać walca. Orkiestra usadowiona na podwyższeniu naradziła się, a następnie wykonała utwór pod dyktando dyrygenta. Mógł powiedzieć, że prowadziła go w tańcu, naprawdę dziwna kobieta. Jej stonowane ruchy doprowadziły ich na przeciwną stronę sali, gdzie z paniczem Bower’em tańczyła dziewczyna w Jasnozłotej sukni. Miała na sobie posypaną brokatem ale skromną maskę, a jej szyję zdobił naszyjnik z białych pereł. Włosy miała upięte, a ich pojedyncze kosmyki opadały jej na ramiona.
-Lissa – szepnął.
-Jesteś dość bystry – szepnęła Nana nachylając się nad nim – przygotuj się do zmiany partnerów.
Gdy nadszedł decydujący moment utworu, muzyka ucichła, a wszystkie pary tańczące na okręgu sali przystanęły. Mężczyźni zastygli w bezruchu wypuszczając kobiety z objęć, a  ich partnerki zgrabnym piruetem zmieniły parę. Zobaczywszy uśmiech Jamie’go Bowera Nana się skrzywiła, jednak i on musiał mieć jakiś profit z tej sytuacji.
-Nie ciesz się – syknęła przez zęby, co wcale go nie zniechęciło. Po chwili przykleiła na twarz czarujący uśmiech. Miała nadzieję, że teraz wszystko między tą dwójką głupców potoczy się gładko.
***
Lissa znalazła się w ramionach mężczyzny, którego wcześniej obserwowała. Spod maski widziała jedynie ciemne oczy i kontur pełnych ust, tak bardzo znajomych. Tańczyli przez chwilę zupełnie osłupieli, gdy nagle się odezwał.
-Dlaczego uciekłaś z domu? – Po tych słowach była pewna. Spytał, jak gdyby nigdy nic. Miał ochotę zagarnąć ją w ramiona i przytulić, jednak w tańcu musiał zachowywać pozory, iż dopiero co się poznali. Przeklął się w duchu, że nie powiedział nic bardziej odpowiedniego, a zadał to idiotyczne pytanie.
-Tylko o to możesz mnie zapytać o tych kilku latach? – była wyraźnie rozczarowana – Nic się  nie zmieniłeś. Jak zwykle poprawność stoi przed twoimi faktycznymi uczuciami – powiedziała oskarżycielsko. Grany utwór przybrał szybsze tempo i JongIn podniósł Lissę robiąc obrót.
Gdy walc dobiegł końca, czuła, że chciałaby go pocałować i powiedzieć wiele rzeczy. Tak naprawdę nigdy nie mieli okazji zbliżyć się do siebie, więc nagromadzone emocje rozsadzały ich od środka. Wciąż miał na sobie maskę, jednak teraz była całkowicie pewna, że to on i zastanawiała się, jak mogła mieć ku temu wątpliwości. Chwilę ciszy przerwał jeden ze służących zastępujący tego wieczoru Louis’a.
-Pani Lissa i Pan Jongin? – przytaknęli – Proszę za mną – Wymieniając spojrzenia JongIn podał dziewczynie ramię i weszli po schodach prowadzących do jednego z pokoi. Zostawiwszy ich przed drzwiami ukłonił się i odszedł. JongIn otworzył drzwi i wpuścił Lissę od środka.
Gdy zamknął drzwi, w pokoju nikogo nie było. Był to zwyczajny pokój sypialny z łóżkiem, szafkami, stolikiem i toaletką. W wiadrze z lodem chłodził się szampan, a świecie na szafkach nocnych jarzyły się jasnym płomieniem.
-Chyba powinniśmy porozmawiać – powiedziała Lissa uśmiechając się i podeszła do okna opierając się o parapet. Obserwowała gwiazdy.
JongIn otworzył szampana i napełnił dwa kieliszki. Podał jeden z nich towarzyszce i przeczesał włosy dłonią. Ich maski leżały na stoliku i mogli przyjrzeć się swoim twarzom. Badali się wzrokiem jak obcy ludzie, a przecież tak dobrze się znali. Lissa podeszła do chłopaka i powiodła dłonią po jego policzku .
-Nawet z zewnątrz jesteś taki sam – uśmiechnęła się delikatnie i spojrzała na niego prowokująco. Muskała jego policzek palcami, a on zamknął oczy. Objął ją w pasie.
-Jesteś szalona – zaśmiał się cicho – zawsze byłaś. Nigdy nie spodziewałem się, że wrócę i cię spotkam. Że wrócę, a ty… będziesz mnie pragnęła – wpatrywał się w jej oczy z miłością.
-Zawsze cię pragnęłam – powiedziała spokojnie obejmując jego twarz dłońmi. Wspięła się na palce i musnęła jego usta – nie obchodzi mnie, kim jesteś. Odeszłam z domu.
-Napisała mi o tym w jednym z listów pani Wilson – oparł swoje czoło o jej, tak, że ich nosy się zetknęły – dlatego wróciłem. Musiałem cię znaleźć. Gdybym tego nie zrobił, byłbym największym głupcem na świecie i nigdy bym sobie tego nie wybaczył.
-Mam pewien pomysł – powiedziała szeptem spuszczając wzrok – odłóżmy rozmowę na później – wplotła dłonie w jego włosy i wpiła się w jego usta. Przygarnął ją do siebie mocniej, po kilku pocałunkach wziął na ręce i posadził na łóżku z baldachimem. Jedna ze świeczek, o która Lissa zahaczyła ciężką suknią spadła i zgasła. Pokój przepełnił półmrok. Gdy leżała na łóżku nachylił się nad nią i po raz kolejny pocałował jej usta. Pocałunki były czułe, obsypywał nimi jej szyję, płatki uszu i dekolt. Przygarniała go do siebie tak, że gdyby nie dzielące ich ubrania nie dałoby się rozróżnić w tej plątaninie, gdzie kończy się on, a zaczyna ona. Nie mogła już nigdy pozwolić mu odejść. Ludzie mówią, że mianem prawdziwej miłości jest wiedzieć, kiedy puścić najdroższą osobę wolno. Ona tak nie uważała.

-Co przez ten czas robiłaś? – spytał, gdy leżała pod kołdrą oparta o jego nagą pierś i zataczała po niej koła palcem. Obejmował ją gładząc ramię dziewczyny.
-Jak już wiesz, dzień po twoim wyjeździe odeszłam z domu. Nie miałam żadnego planu – ucięła.
-Jak zawsze lekkomyślna – uśmiechnął się pod nosem – czy ty czasem myślisz o konsekwencjach?
-Gdybym tego nie zrobiła, nie byłoby mnie tu – odparła i podnosząc głowę spojrzała mu w oczy – ty jesteś konsekwencją. Nie ma wiele do opowiadania, znalazła mnie Nana i żyłam tutaj. Gdyby nie ona, nie miałabym tyle szczęścia. Właściwie… nawet nie wiedziałam, że wróciłeś. To wszystko było jej pomysłem.
-To bystra dziewczyna – uśmiechnął się – naprawdę bystra.
-Jest moim aniołem – przytaknęła Lissa.
***
-Zbieraj się – Nana podniosła z podłogi spodnie chłopaka i rzuciła je Jamie’mu, gdy siedział na łóżku. Złapał je patrząc na nią zdziwionym wzrokiem. Przyjęcie już dawno dobiegło końca i niebawem miało świtać. Przygładziła halkę  oparłszy się jedną dłonią o toaletkę i spojrzała na niego oczekując, że opuści pokój.
-Jak to? – spytał marszcząc brwi – Co masz na myśli? Przecież my… - patrzył na nią wzrokiem zbitego psa. Co mógł powiedzieć? Potraktowała go jak kolejnego klienta.
-Nie właśnie tego chciałeś? Spaliśmy ze sobą. – odpowiedziała przygładzając włosy jakby znudzona jego zachowaniem – teraz już nie musisz za mną biegać z wywieszonym językiem. Jeśli oczekujesz, że będę chodziła z tobą na spacery i urządzała pikniki trzymając się za ręce, to źle trafiłeś. Właśnie dlatego nie lubię młodych chłopców. Oczekują miłości na całe życie… kto nakładł ci do głowy takich bajek, słodziutki? W prawdziwym życiu nic nie jest różowe.
-Nie musiałaś tego mówić – uciął i zakładając najpierw spodnie, potem buty ani razu na nią nie spojrzał. Poczuł się upokorzony, bo czegoś oczekiwał. Czując ból w środku klatki piersiowej ruszył do wejścia. Nana, która została w pokoju upadła na łóżko i ukryła twarz w dłoniach.

-Sama oszukujesz własne uczucia – powiedziała Lissa łapiąc Nanę za rękę, gdy piły popołudniową herbatę – Wciąż czekasz na swoją pierwszą miłość, prawda? – spojrzała na nią ze współczuciem - Ranisz chłopca, który zrobiłby dla ciebie wszystko. Czy tak właśnie nie jest?
-Masz rację – westchnęła – wiem, że nie przyjedzie, ani do mnie nie wróci, ale… nie chce nikogo innego. Nie umiem już przywiązywać się do ludzi. Ty byłaś pierwszą od dawna, której zaufałam.
-Może po prostu boisz się miłości? – zaczęła Lissa patrząc na nią w znaczący sposób. Miała ogromną łatwość w odgadywaniu jej uczuć – Nie zawsze kochać znaczy niszczyć – uśmiechnęła się miło – czas ruszyć dalej.
-Masz rację – przytaknęła jej.
Jak bardzo się jednak pomyliły? Tego samego dnia do drzwi posiadłości zapukał posłaniec z listem poleconym dla Nany. Huang Zitao wrócił do miasta i ją odszukał. Chciał spotkania, a ona nie potrafiła Odmówić.
***
-Pani? – Jongin zapukał do drzwi pokoju – sądzę, że odnalazłem Lissę – jej matka siedziała w fotelu obok parapetu czytając jeden ze zbiorów poezji miłosnej. JongIn uważał ją za niezwykle tandetną, jednak nigdy tego nie powiedział. Kobieta podniosła wzrok znad książki i spojrzała na niego bezemocjonalnie.
-Nie mam już córki – te słowa nim wstrząsnęły, choć wyobrażał sobie, jaki ból musiała czuć zarówno Pani jak i jej mąż, gdy córka uciekła, a później pan Stone umarł. Nie mniej jednak, jaki rodzic wyrzeka się własnego dziecka? Matka musi włożyć wiele trudu, by wydać je na świat, więc czy naturalnym jest tak łatwo je od siebie odsunąć?
-Nalegam jednak, byście się spotkały, chociaż raz – dwa ostatnie słowa wypowiedział z naciskiem. Kobieta zamknęła książkę i wstała.
-Nie mam nic więcej do powiedzenia. Możesz iść JongIn’ie. – pokazała mu drzwi.
Zaklął pod nosem i ruszył do swojego pokoju. Wszystko to uważał za nienaturalne. Przepełniało go poczucie winy, po raz pierwszy od momentu, gdy pan Stone go przygarnął. Być może, gdyby nie on nie doszłoby do tej sytuacji. Nie możesz się obwiniać, pomyślał po chwili i potrząsnąwszy głową ruszył do swojego pokoju. Napisał do Lissy list, w którym prosił o spotkanie. Kilka dni później dowiedział się, że pani Stone cierpi na gruźlicę i niedługo umrze.  Zamierzał doprowadzić do ich spotkania, bo wiedzą, że jeśli tak się nie stanie obie będą tego bardzo żałować.
***
-Long time no see – uśmiechnąwszy się powiedział Zitao ze śmiesznym akcentem. Na pewno długo nie używał angielskiego, gdyż wcześniej mówił zupełnie bez żadnej skazy, idealnie poprawie. Nana trochę zdenerwowana zakryła usta dłonią tłumiąc chichot, choć nie wiedziała, czy wynika to z tremy i stresu, czy rzeczywiście rozbawił ją jego akcent.
-W rzeczy samej – powiedziała wsiadając do powozu, który zatrzymał się przed jej domem- zmieniłeś się – stwierdziła i skarciła się w duchu, że jej serce galopowało jak szalone. Nie lubiła poddawać się emocjom, przez które mogłaby czuć się słabsza.
Zitao opowiadał jej o rodzinnym interesie i handlu z Japonią, który przynosił teraz ogromne zyski. O zachodach słońca w Quingdao i o tym, że tęsknił za Anglią i tutejszą herbatą. Szkoda, że nie za mną, pomyślała Nana przygryzając wargę. Miała na sobie lekką, prostą, białą sukienkę i kapelusz z dużym rondem, spod którego zwisały czarne loki.
Spytał o jej ojca.
-Nie żyje – powiedziała wzruszywszy ramionami. To było dawno temu i nie rozpamiętywała tego wydarzenia, choć wciąż czuła smutek.
-Bardzo mi przykro. Był dobrym człowiekiem – spuścił wzrok, lecz po chwili na nią spojrzał – minął już jakiś czas, prawda? – przytaknęła.
Spacerowali po Hyde Parku i karmili kaczki bułką kupioną od jakiegoś biednego chłopca sprzedającego pieczywo.
-Myślisz, że zatruł ją, żeby później nas okraść i ukryć ciała? – zażartowała.
-To byłoby dość trudne – skwitował – jego pieczywo do niczego się nie nadaje – ścisnął bułkę, która prawie się nie ugięła, była tak twarda – Mam nadzieję, że nikt nie spróbuje tym rzucić, bo jakaś biedna kaczka straciłaby życie – położył pieczywo na ławce i po chwili zleciało się stado gołębi, które zaczęły nakłuwać je dziobami. Niestety bezskutecznie. Oboje się roześmiali. Ujął jej dłoń, a ona spuściła wzrok.
-Co to znaczy? – spytała bez ogródek – ostatnio po prostu wyjechałeś – analizowała przez chwilę w głowie wszystko niemal z matematyczną dokładnością – Nosiłam twoje dziecko – pobladł – nie dałabym rady go wychować. Ma teraz rodzinę i chyba jest szczęśliwy. To chłopiec. Na pewno będzie inteligentny i przystojny – powiedziała te słowa jakby jednym tchem – Niczego nie oczekuję, po prostu powinieneś wiedzieć – doskonale zdawała sobie ze wszystkiego sprawę. Młody człowiek z ambicjami i koneksjami, Chińczyk zajmujący się jednym z najbardziej popularnych rynków zbytów nie mógł pozwolić sobie na romanse i skandale. Dlatego wyjechał. Na pewno poniekąd pod wpływem ojca, jednak nie mógł mu się wtedy sprzeciwić nawet jeśli by chciał.
-Ja… nigdy się nie ożeniłem – zaczął i ująwszy obie jej dłonie stanął przed dziewczyną.
-Oh… - powiedziała spokojnie, choć w jej wnętrzu uczucia buzowały najdziwniejszą mieszanką wybuchową.
-Zrobiłem zbyt wiele lekkomyślnych rzeczy. Wstydzę się tego. Przez cały czas o tobie myślałem – spojrzał jej w oczy – odrzucałem wszystkie kandydatki, które podsuwał mi ojciec tylko po to, żeby to wrócić. Byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, gdybyś mi wybaczyła – przełknął głośno ślinę.
-Już dawno ci wybaczyłam- uśmiechnęła się delikatnie, choć czuła jakby miała zaraz zemdleć.
-Czy…zgodziłabyś się ze mną wyjechać? – poczuła w oczach palące łzy, a jej dłonie zaczęły się trząść. Ścisnął je mocniej, a następnie puściwszy je przytulił ją przygarniając głowę dziewczyny do swojej klatki piersiowej – Chcę wszystko naprawić. Chcę twojego szczęścia. Jeśli odmówisz, zrozumiem to. Zrobiłem coś niewybaczalnego, jednak… chciałbym, żebyś ze mną została. To uszczęśliwiłoby i mnie – słone łzy moczyły jego białą koszulę, a on delikatnie wodził dłonią po plecach Nany w pocieszającym geście. Ujął jej podbródek i dokładnie pocałował w usta.
***
JongIn dostał list od John’a. Przyjaciel wrócił do domu i napisał, że wszystko u niego dobrze. Uśmiechnąwszy się chłopak wepchnął list z powrotem do koperty, a następnie do szuflady. Tego dnia miał spotkać się z Lissą. Od jakiegoś czasu pani Stone czuła się coraz gorzej i opadała sił z dnia na dzień. W tym momencie żałował, że nigdy nie podjął studiów medycznych. Oddałby wszystko za możliwość pomocy bliskim.
-Lisso – zaczął, gdy siedzieli na jednej z ławek w parku – oboje przyglądali się gołębiom próbującym rozdziobać niewyobrażalnie twardą bułkę, co było dość niecodziennym zjawiskiem – Czy poszłabyś ze mną w pewne miejsce?
-Oczywiście – uśmiechnęła się i ujęła go pod ramię. Przywołali jeden z powozów. Gdy dziewczyna zobaczyła, że przybierają kierunek prowadzący do jej domu serce zabiło jej mocniej, jak spłoszony zając – Gdzie my jedziemy?
-Musisz spotkać się z matką – spojrzał na nią z przejęciem, a ona poczuła jeszcze  większą frustrację narastającą w jej środku z minuty na minutę. Gdy wysiedli z powozu złapała go kurczowo za rękę.
Weszli do domu, minęli szepczącą między sobą służbę, aż dotarli do sypialni matki. Otworzywszy drzwi Lissa zamarła. Jej matka leżała słaba, bezsilna, blada i zdecydowanie szczuplejsza. Na jej dłoniach odznaczały się jasnoniebieskie żyły, a policzki miała zapadnięte jakby dawno już straciła wszystkie chęci i siły do życia. JongIn stał w rogu sypialni, chcąc dać im jak najwięcej prywatności, a jednocześnie nie zostawiać Lissy samej. Na jej barkach spoczywał ogromny ciężar.
-Matko – ujęła jej dłoń i przyłożyła sobie do ust.
-Lisso… ja, nie obwiniam cię o nic. Wybaczam ci, po prostu bądź szczęśliwa.
***
Po latach Jamie Bower stał się senatorem – zupełnie tak, jak zaplanowali za niego rodzice. Był bystry i przystojny,  pewny siebie. Od pierwszego wejrzenia zakochał się w córce Hrabiego, jednak minęło sporo czasu, zanim poprosił ją o rękę. Z czasem zrozumiał lekkomyślność w swoim dziecięcym uczuciu do Nany i był jej poniekąd wdzięczny, że go odrzuciła. Niemniej jednak pozostała jego pierwszą miłością, o której się nie zapomina. Od tamtego czasu nie mieli ze sobą kontaktu.
Po śmierci pani Stone Lissa i JongIn zamieszkali na wierzchowiskach. Po trzech latach pobrali się po długim okresie narzeczeństwa. Młody, kompetentny i szanowany mężczyzna został prezydentem niewielkiej mieściny i regularnie otrzymywali listy od Nany, która mieszkała ze swoim obecnym mężem w Quindao. W wyniku protekcji Lissy Louis stał się stajennym i doradcą na wierzchowiskach, choć po nieszczęśliwym upadku z drabiny miał problemy z biodrem – mimo to bardzo go cenili. Ze wszystkich listów wynikało, że Nana była szczęśliwa jak nigdy dotąd i zaprosiła ich do siebie na wakacje. Jej wiadomości były długie i wyczerpujące, napisane niemalże poetyckim językiem – zupełnie jak u pisarki, myślała Lissa. Nabrała przeświadczenia, że sami decydujemy o własnym przeznaczeniu – musimy jedynie mieć w sobie trochę siły i odwagi, które popchną nas do celu. Po kilku latach urodziła córeczkę, której dała na imię Clarissa, po swojej najlepszej przyjaciółce, choć wszyscy w domu mówili na nią Clary. Pewnego dnia JongIn wrócił z podróży służbowej trzymając za rękę pobrudzonego chłopca o przydługich włosach.
-Zostanie z nami – powiedział wymieniając spojrzenia z żoną.
Nigdy, przenigdy nie będziemy za nią o niczym decydować, powiedziała jakby do niego w myślach Lissa. JongIn przytaknął, jakby zrozumiał.

~***~

3 komentarze:

  1. fajnie tutaj u Ciebie :)

    monmondeefou.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Widzę JongIn w tekście i już jestem zakochana <3
    Ta scena z wybaczeniem na prawdę wzruszająca.

    OdpowiedzUsuń