Wszystkie dni w wiktoriańskiej
posiadłości Stone’ów mijały wedle ściśle ustalonego schematu, czego Lissa naprawdę
serdecznie nie znosiła. Rozpierała ją energia, miała zaledwie czternaście lat,
więc pobieranie nauk i lekcji etykiety od prywatnych korepetytorów było dla
niej zupełnie bezsensowne. Nie mówiła tego na głos, bo przecież nie wypadało.
Wszystko to sprawiało, że przebywanie samej w domu na wierzchowiskach naprawdę
ją nudziło. Coś w jej życiu jednak zmieniło się bezpowrotnie i nadało bieg
dalszej historii, gdy do ich domu trafił Kim JongIn. Chłopiec był przybłędą
pomagającym u karczmarza na mieście. Ojciec Lissy, człowiek o gołębim sercu,
jednak niechlubnej historii zauważył, jak właściciel lokalu gania go w tę i z
powrotem, a za każdą niesubordynację srogo karze. Pan Stone zapłacił opasłemu i
spoconemu, przesiąkniętemu piwem i opium mężczyźnie jak za beczkę chmielu,
jednak ten nie narzekał. Po prostu oddał chłopca. Gdy przybłęda trafił do domu,
Lissa przyglądała mu się bacznie. Był trochę dziki, ubrany w łachmany i bardzo
potargany. Przypominał dzikie zwierzątko. Mógł być w jej wieku, może o rok
starszy. Wzrok utkwiony miał w podłodze, tak jakby właśnie zrobił coś zupełnie
niewybaczalnego i czekał na karę. Ciemna skóra ubrudzona kurzem i ziemią, paznokcie
długie jak szpony.
-To
na pewno nie potwór Tato? – spytała, gdy siedzieli w kuchni. Przenosiła wzrok
to na ojca, to na matkę. Ani razu nie spojrzała na przybłędę – Wygląda jak
potwór. Spójrz na jego ręce.
-To
tylko dziecko Lisso. Nie takie zachowanie przystoi komuś o twojej pozycji –
upomniała ją matka. Była wysoką blondynką o delikatnych rysach, wąskich ustach,
zadartym nosku i zielonych oczach. Pudrowy odcień sukni podkreślał tę grę
kolorów.
-Chłopiec
z nami zostanie – powiedział kategorycznie ojciec – będzie pomagał w domu. To
wciąż lepsze niż ganianie u karczmarza za jeden posiłek dziennie, prawda? –
uśmiechnął się dobrotliwie mężczyzna i położył dłoń na ramieniu przybłędy – Jak
ci na imię dziecko?
-Kim
JongIn – powiedział ledwo słyszalnie.
-W
porządku JongIn. Chodź, umyjemy cię i damy jakieś ubrania – skinął na jedną ze
służących, która z mieszaniną strachu i obrzydzenia wzięła chłopca za rękę i
zaprowadziła do łazienki.
Tego
dnia, gdy służki podgrzewały wodę w wannie przygotowując mu kąpiel, długo
rozmawiały na temat wątpliwego pochodzenia przybłędy. Rysy zdradzały, że był
Azjatą, choć nie wiedziano, skąd dokładnie mógł pochodzić. Kolonie brytyjskie
na tym kontynencie były dość rozległe, a chłopiec nie był piśmienny, więc
uznały go za zwykłego bękarta, który prawdopodobnie zrodził się ze związku
jakiegoś pana ze służącą, a w tamtych czasach zdarzało się to nierzadko.
Zastanawiały się, czy jest w stanie rozumieć po angielsku. Nieraz rzucały
żartobliwie, że to zwierzę nie rozumie ludzkiej mowy, jednak on rozumiał. Po
prostu siedział cicho.
***
Mijały
dni, a później tygodnie. Lato przeszło w złocistą jesień i Lissa skończyła
piętnaście lat. Przyzwyczaiła się do chłopca, który krzątał się po domu. Nieraz
pomagał stajennym przy koniach, czasem usługiwał przy stole. Dziewczynę
Intrygowało, dlaczego tak mało mówi. Miał ogromny szacunek do Pana i Pani domu.
Do samej Lissy również, jednak ona chciała więcej.
-Dlaczego
nic nie mówisz? – brudziła błotem nowe trzewiki, gdy podnosząc delikatnymi
dłońmi suknię szła przez podwórze do stajni – Zatrzymaj się! – zrobił jak mu
kazała.
-Słucham
panienkę? – spytał spokojnie patrząc na nią oczami bez wyrazu. Gdy zapomniała
języka w buzi znów się odwrócił i wznowił swój szybki i równomierny marsz. Bez
namysłu pognała za nim.
Pamiętała
chwilę, w której tak naprawdę się poznali. Stojąc w stajni chłopiec czesał
jednego z koni, Siwego. To był drogi, sprowadzony zza granicy wierzchowiec, na
którym w soboty Lissa ćwiczyła jazdę. Przyglądała się czynnościom, które JongIn
wykonywał z tak ogromną dokładnością, niemalże pieczołowitą świętością.
Zastanawiało ją, dlaczego tak rzadko używała jego imienia? Przecież każdy z
ludzi miał imię i zasługiwał na to, by go nim nazywać. Bo czymże jest człowiek
bez imienia? Pustą książką bez tytułu, państwem bez stolicy i zwyczajnym
liściem na wietrze. Tego dnia dotarło do niej, że wykształcenie, o które tak
dbali jej rodzice jest niczym. Czymś zupełnie ulotnym.
Ich
oczy spotkały się wtedy kilkukrotnie. Przypatrywała się JongIn’owi jak
zwierzątku, które dostała pod choinkę. Stworzeniu, które ją intrygowało, a
jednocześnie trochę przerażało. Teraz wyglądał jak człowiek. Przycięte włosy,
czyste i krótkie paznokcie, lniane spodnie z wpuszczoną bawełnianą koszulą. Na
nogach miał długie do połowy łydki sznurowane buty i ktoś, kto nie znał rodziny
mógłby go wziąć za zwyczajnego kuzyna z dobrego domu. Kilkukrotnie ojciec Lissy
zapomniał się, nazywając go jej przybranym bratem. W dziewczynie budziło to
pewien niesmak, choć nie do końca rozumiała, czym był on spowodowany. Każdy
mężczyzna marzy o synu, który zaopiekuje się domem i przejmie jego obowiązki,
gdy ten nie będzie mógł dalej pracować. Stary Pan Stone był burmistrzem miasta,
więc często do ich domu przychodzili ludzie dziękując, skarżąc się, przynosząc
wina i kwiaty, a czasem nawet zdechłe wrony. Był dobrym człowiekiem, jednak
miał wrogów i zwolenników, zupełnie jak każdy. W swoim postępowaniu absolutnie
niczym nie różnił się od innych, którzy piastowali ten urząd przed nim.
Będąc
młodym mężczyzną Pan Stone całkowicie oddawał się studiom w Paryżu. Pomimo
zaręczyn z narzeczoną, którą wybrali dla niego rodzice wdawał się w liczne
romanse, jednak żaden z nich nie odcisnął piętna na jego życiu na
wierzchowiskach. Gdy poznał Lilian Leigh od razu się zakochał i przestał
patrzeć na sugestie rodziny sceptycznie, jak robił to dotychczas. Była kobietą
piękną, inteligentną i dała mu córkę, którą kochał ponad wszystko.
Pomimo
niemoralnej przeszłości, stając się autorytetem publicznym porzucił podwójne
życie w pełni skupiając się na domu i mieszkańcach miasta. Wtedy narodził się w
nim pewien rodzaj ojcowskiej delikatności, otwarcia na krzywdę i chęci pomocy
tym, którym w życiu się nie powiodło. Lissa znała ojca tylko takiego. Nie
wiedząc, jaki był wcześniej czasem powtarzała sobie w myślach, że jest tylko
starym głupcem, który kiedyś zostanie wykorzystany przez ludzi, bo jest dla
nich za dobry. Podziwiała zaś matkę, która była wykształcona, umiała grać na
pianinie i z największym ożywieniem rozmawiała o aktualnych sprawach politycznych.
Takie
właśnie sielankowo spokojne życie rodzinne prowadzili Stone’owie, zanim w ich
domu pojawił się Kim JongIn. Stał się członkiem rodziny, choć na dłuższą metę
dzielący ich status społeczny okazał się nie do przeskoczenia.
Mimo
to Lissa coraz częściej nakłaniała chłopca do rozmowy. Nauczyła go czytać i
pisać. Dzięki niej poznał też podstawy francuskiego i niemieckiego. Czasem, gdy
była zdenerwowana mówiła do niego w którymś z tych języków. Za zarobione
pieniądze chłopak zakupił podręczniki do nauki i jego celem stało się pokonanie
różnicy intelektualnej pomiędzy nim, a panienką. Był bardzo inteligentny, więc
wszystkich dziwiło, że zwyczajny służący może posługiwać się nieskazitelną
francuszczyzną, czy dogadywać się z obywatelami pochodzącymi z mniejszości
niemieckiej, podczas gdy nawet Pani i Pan dworu nie byli w stanie zrozumieć
tego, co taki człowiek ma na myśli.
***
Zaledwie
dwa lata wystarczyły, by siedemnastoletnia Lissa i JongIn stali się
nierozłączni. Pod częstą nieobecność rodziców wymykali się na spacery po lesie,
by zbierać owoce, siedzieć pod intensywnie pachnącymi drzewami. Lissa w
skupieniu obserwowała, jak JongIn łapie białe zające z jedynie czarną plamką w
okolicy oka czy ucha, jednak za każdym razem je wypuszczali. Czynnościom tym
towarzyszyły uśmiechy i coraz bardziej ciekawe spojrzenia. Dorastając zmieniali
się, tak jak i zmianom ulegał ich sposób postrzegania nie tylko siebie, ale i
spraw oraz świata, który ich otaczał. Granica między nimi, którą zatarli będąc
jeszcze dziećmi teraz stawała się namacalna, zupełnie jak wyrastający między
dwójką młodych ludzi mur. Lissa była nim zafascynowana. Ciekawiło ją, jakie
myśli kryją się pod tą czupryną długich, lekko kręconych, czarnych jak heban
włosów i co tak naprawdę oznacza ten lekko uniesiony ku górze kącik ust w
połączeniu z błyskiem ciemnych oczu. Stawał się dla niej istotą zupełnie
fascynującą, jednak w zupełnie inny sposób niż kiedyś.
On
posiadał w sobie zdecydowanie więcej rozsądku. Ze względu na głęboki szacunek
do łysiejącego już i tyjącego powoli, ale wciąż charakternego i dobrego Pana
Stone’a nie śmiał widywać się z jego córką częściej, niż było to potrzebne.
Wielokrotnie odmawiał dziewczynie spotkań, gdy jej rodzice zostawali w domu.
Zdawał sobie sprawę, że niezależnie od uczuć, które mogliby do siebie żywić, on
pozostanie przybłędą, a Lissa wyjdzie za panicza z dobrego domu, który ma kilka
hektarów ziemi, ogromną, bogatą posiadłość i zapewne będzie kimś znaczącym w
polityce. Granica społeczna była
czynnikiem oddzielającym od siebie ludzi.
***
Lissa
siedziała na zdobionym taborecie czesząc włosy przed lustrem stojącej w pokoju
mahoniowej toaletki. Miała na sobie złotawą suknię ze wstawkami białej koronki,
a długie brązowe włosy puszczone luźno na plecy – upięte jedynie niewielką
ilością umocowanych przy skroniach spinek. Tego dnia nie zeszła na śniadanie,
spała do późna i zaczęła od lekcji francuskiego. Rozmawiała z JongIn’em i
wszystko było zupełnie takie, jak zawsze. Zbliżały się jej osiemnaste urodziny,
które planowali spędzić na wspólnym pikniku na błoniach. Oczywiście wszystko to
po oficjalnym bankiecie wydanym przez jej ojca. Najlepszy przyjaciel musiał
poczekać na rzecz ludzi, których nie zna i zapewne nigdy nie polubi, bo tak
nakazywało dobre wychowanie i pozycja córki prezydenta miasta. Podczas obiadu,
który był wśród całego rodu Stone’ów najbardziej celebrowanym posiłkiem JongIn
siedział z nimi. Z parobka stał się doradcą do spraw politycznych i
ekonomicznych. Świetnie orientował się w dotychczasowych procesach rynku i sytuacji
między państwami zbytu.
-Mam
świetną wiadomość – odezwał się pan Stone wycierając usta haftowaną chusteczką
i spojrzał po siedzących przy stole, którzy unieśli na niego wzrok – Lissa,
kochanie?
-Tak
tato? – odłożyła widelec i złożyła ręce na serwetce spoczywającej na jej
kolanach.
-Znaleźliśmy
dla ciebie z matką narzeczonego. Niedługo kończysz osiemnaście lat, a Hrabia
Oxford ma syna niewiele od ciebie starszego – spojrzał na nią – Nie cieszysz
się?
-Bardzo
się cieszę – powiedziała przełykając ślinę z takim trudem, że myślała, że się
zadławi. Oczywiście, nigdy nie wyobrażała sobie perspektyw jakichkolwiek
związków, a jednak poczuła jakby rzucono ją pod zaprzęg konny. Dokładnie tak
się poczuła. Spojrzała kątem oka na JongIn’a, który grzecznie się uśmiechał
jedząc swoją porcję pieczeni. Jak zawsze był idealnie spokojny. Jak to możliwe?
– Najadłam się już. Pójdę do siebie – ukłoniła się i wyszedłszy z pokoju
poczuła w oczach palące łzy, mając wrażenie, że niedługo wyżrą jej wzrok i
całkowicie oślepnie.
Pomyślała
wtedy, że każdy człowiek jest okrętem. Ma swoje imię i przeznaczenie, które
może być dyktowane i wielokrotnie zmieniane przez wiatry kapryśnego oceanu i
tak naprawdę nigdy nie wiadomo, kiedy i w jaki sposób dotrze do celu. Dotarło
do niej to, z czego większość ludzi zdaje sobie sprawę dopiero na łożu śmierci:
na niewiele rzeczy w swoim życiu mieliśmy wpływ.
***
Jednym
z dni, w które Lissa i JongIn spotykali się w stajni była sobota. Po spędzeniu
popołudnia w swoim pokoju pod pretekstem bólu brzucha i niezwykle silnej
miesiączki wieczorem wymknęła się z domu, nie biorąc ze sobą zupełnie żadnego
światła – ani świeczki, ani lampy naftowej. Zeszła po schodach trzymając w
dłoniach pantofelki i podnosząc suknię na tyle wysoko, by nie mogła się o nią
potknąć. Drogę do stajni przebyła miotając pod nosem różne niecenzuralne słowa,
bo wiedziała, że cała suknia będzie brudna. Jak na złość, tego dnia padało i
było naprawdę chłodno. Nie mogła wziąć płaszcza, bo gdyby któraś ze służek w
nocy zauważyła jego brak, na pewno doniosłaby o tym panu i pani. Otworzyła
toporne drzwi i wślizgnęła się do środka drżąc z zimna. Pomieszczenie oświetlał
płomień świecy, dochodzący z samego jego końca. Większość koni już spała, więc
musieli zachowywać się cicho. Dostrzegła znajome brązowe buty i chowając się za
rogiem spojrzała na opartego o snop siana JongIn’a czytającego książkę.
-Co
czytasz? – spytała wyskakując nie wiadomo skąd, a przynajmniej tak jej się
wydawało, gdy chłopak zamknął grubą powieść i odłożył ją obok siebie.
-Marny
z ciebie szpieg – uśmiechnął się spokojnie przekrzywiając głowę – Wielkie
Nadzieje.
-To
Dickens? Miałam to kiedyś na zajęciach z literatury. Nigdy jej nie przeczytałam
– westchnęła.
-A
powinnaś. To naprawdę dobra książka – zamrugał po chwili – Siadaj, dlaczego
stoisz? – zrobiła tak, jak zasugerował, a on podał jej kieliszek.
-Co
to jest? – spytała wyraźnie zdziwiona.
-Z
tego się pije – uśmiechnął się – wy, ludzie z dobrych domów naprawdę mało
wiecie o życiu – powiedział z udawaną pogardą, a w jego głosie brzmiała
sympatia. Wyjął zza jednego ze snopów butelkę z winem – rocznik 1763.
-Zabrałeś
je z winiarni? JongIn… jeśli tata się dowie…
-Dostałem
go podczas jednej z podróży służbowych, które odbyłem z twoim ojcem. Może i
patrzysz na mnie z góry, ale widziałem więcej świata niż ty – naburmuszyła się,
a on napełnił jej kieliszek do połowy. Spojrzała na ciemnoczerwoną ciecz –
Jutro wyjeżdżam – oznajmił po chwili – Zaczynam studia w Austrii.
-I
będziesz nosił skórzane spodnie pasąc owce? – spytała ukrywając smutek. Miała
dość ciekawe poczucie humoru, które wszystkich rozbrajało, jednak wielokrotnie
zwracano jej uwagę, że to nie przystoi.
-Prawdopodobnie
właśnie to będę robił w przerwach między nauką ekonomii i zarządzania.
Tak
jakby posmutniała i mina jej zrzedła. Butelkę z winem opróżnili dość szybko,
przez resztę wieczoru siedząc obok siebie i rozmawiając o tym, co było i
mogłoby być.
-Dlaczego
wszystko na tym pozornie poukładanym świecie musi być dyktowane normami,
położeniem społecznym i tym, co wypada, a czego nie? – spytała ignorując coraz
bardziej intensywne mroczki przed oczami. Alkohol powoli uderzał jej do głowy,
choć wcale nie czuła się źle.
-Wiesz,
że będziesz szczęśliwa? Rodzice nie wydaliby cię za złego człowieka – rzekł
spokojnie przypatrując się jej, siedzącej koło niego. Wiedział, że jeśli wyjawi
swoje uczucia, rozpadnie się na kawałki i żadne z nich nie będzie w stanie się
cofnąć.
-Nie
możesz tak mówić- Położyła głowę na jego ramieniu- wiem, że tak nie myślisz, a
mimo wszystko to robisz chcąc, bym wierzyła, że będziemy żyć jak niczego
nieświadome dzieci – wyprostowała się po chwili i spojrzała na niego z wyrzutem
– to zwykłe kłamstwo.
W
tej chwili wszystko potoczyło się jakby w zwolnionym tempie. Ujął w twarz jej
dłonie delikatnie muskając palcami policzki. Spojrzawszy Lissie głęboko w oczy
pocałował jej usta tak, jakby robił to po raz pierwszy. Nie było to jednak
nieporadne, a pełne czułości i swoistego wdzięku. Jedną dłoń wplótł w jej
włosy, a drugą przeniósł na kark przyciągając ją do siebie tak delikatnie,
jakby zrobiona była ze szkła. Nie opierała się – pragnęła tego tak samo jak on.
Wszystko to wprawiało jej serce w szaleńczy galop, bo był to ostatni raz.
Ostatnia szansa. Ostatni dzień ich dotychczasowego życia.
Następnego
dnia JongIn spakował walizki i wyjechał pociągiem do Austrii. Nie pożegnali
się, bo poprzedniego dnia ustalili, że to, co stało się w stajni było ich
pożegnaniem. Jeśli pożegnalne pocałunki miały być tak piękne i bolesne
przysięgła sobie, że już nigdy z nikim się nie pożegna. Czekała do nocy, wzięła
ze sobą jedynie niewielki tobołek, osiodłała konia i zniknęła. Matka płakała,
ojciec wszczął poszukiwania, jednak jej nie znaleźli. Podążała wzdłuż drogi głodna, zmęczona i
brudna. Bez snu czy ciepłego posiłku. Wtedy poznała ją.
***
Dziewczynę
niewiele starszą od niej, przejeżdżającą w powozie po jednej z dróg
międzymiastowych. Zatrzymała się i spytała, czy Lissa nie potrzebuje pomocy. Miała
mocny makijaż i czarne rozpuszczone włosy, a jednak wyglądała na miłą. Sroga powłoka
zewnętrzna skrywała ciepłą osobę. Widząc jej twarz i podartą suknie
zaproponowała Lissie nocleg i kąpiel. Spędziła w jej domu noc, ale została na
dłużej. Stały się przyjaciółkami, a Nana mówiła wszystkim, ze Lissa jest daleką
kuzynką i przez jakiś czas się u niej zatrzyma. Naprawdę nazywała się Clarissa
Temple, jednak przyjęła ten pseudonim ze względu na dość duże podobieństwo do
wydanej dość niedawno i bardzo popularnej bohaterki powieści Emila Zoli. Była
bogata, z szafami wypełnionymi ogromnymi ilościami sukien i kapeluszy. Gdy
jeździła konno, wkładała obcisłe spodnie i białą koszulę nie zważając na to, że
strój ten powszechnie był uważany za męski. Traktowała wszystko absolutnie po
swojemu. Żyła w ogromnym domu i miała wielu kochanków, którzy szukali odskoczni
od żon, obowiązków, a nie chcieli związków na stałe. Zazwyczaj byli to
dojrzali, nie zawsze przystojni mężczyźni,
chociaż uganiał się za nią jeden młody panicz. Blondyn o niebieskich
oczach, Jamie Bower. Kolejny syn hrabiego, przed którym stoi całe życie i świetlana
przyszłość, a jednak całkowicie zakochał się w niej – kobiecie bez pochodzenia,
która dorobiła się swojej pozycji zawodem kurtyzany. Przychodził do jej domu z
kwiatami, a ona zawsze go odprawiała. Wielokrotnie przy herbacie żartowały z
zaangażowania chłopaka, który tak naprawdę nie zdawał sobie sprawy, ze
śmieszności swojego uczucia.
-Sama
widzisz – zaczęła Nana z nieznacznym uśmiechem – jesteś dziewczyną z dobrego
domu, a ja byłam panienką, która utraciła majątek wraz z upadkiem fabryki
prowadzonej przez rodziców. Matka zachorowała i zmarła, ojciec popadł w
alkoholizm i tak naprawdę zostałam na tym świecie sama. Dla młodej osoby nie ma
innych sposobów, żeby zarabiać, jednak pomimo szlachetnego nazwiska nikt nie
zechce upadłej moralnie kobiety jako narzeczonej swojego syna. Między nami
mówiąc – zachichotała pijąc łyk herbaty – Mamusie są bardzo zazdrosne o swoich
synów, dlatego lepiej, żeby synowa była cicha, może trochę nieświadoma, a już
nie daj boże piękna.
-Jestem
pewna, że znalazłby sposób, żeby ci się oświadczyć, gdybyś nie była taka oschła
– protestowała Lissa patrząc na ciemne loki przyjaciółki spływające po
ramionach. Głaskała siedzącego na kolanach mopsa. Nana miała bardzo dużo
zwierząt.
-To
podlotek – zachichotała – Wiem, że jest w moim wieku, lub może trochę starszy,
ale jako dwudziestolatka przywykłam do towarzystwa mężczyzn dojrzałych i
obytych – wzruszyła z gracją ramionami – Poza tym, wciąż na kogoś czekam.
-Na
kogo? – Lissa schyliła się ku niej wyraźnie zaciekawiona.
-No
dobrze – roześmiała się Nana – czas, żebym opowiedziała ci swoją historię – Gdy
moi rodzice jeszcze byli bogaci i znaczący, ojciec robił interesy z bardzo
znaczącym właścicielem fabryki z Quingdao. Chiny wydawały się wtedy tak
odległe… zupełnie jak inny świat! Gdy przypłynął statkiem złożyć nam wizytę
wziął ze sobą syna, który miał mu pomagać. Był zupełnym przeciwieństwem
niskiego i krępego, łysiejącego już ojca. Wysoki chłopak, o bujnej czuprynie i
głębokim głosie i charakterystycznie skierowanym trochę do dołu nosie. Sama nie
wiem, czy był przystojny, a jednak bardzo mnie urzekł. Z początku nie
rozmawialiśmy. Trzymałam się z boku, bo ojciec uważał, że kobiety nie powinny
wtrącać się do interesów. Dasz wiarę? Mimo wszystko znalazłam sposób, by z nim
porozmawiać. Przepięknie mówił po angielsku i odpowiedział na moje
zainteresowanie. Pewnej nocy przyszedł do mojej sypialni i… wiesz, co dzieje
się w takich sytuacjach. Gdy tak leżeliśmy opowiadał mi o porcie w Quingdao, o
zwyczajach i obiecał, że kiedyś mnie tam zabierze. Gdy wyjeżdżali, byłam w
ciąży. Oczywiście nie powiedziałam mu o tym, bo co by to zmieniło? Kiedyś, gdy
brałyśmy kąpiel spytałaś, skąd mam bliznę na brzuchu. Teraz już wiesz. Urodziłam to dziecko, jednak już po tym, jak
moja matka umarła a ojciec popadł w alkoholizm. Wszystko to potoczyło się
bardzo szybko, a ja oddałam chłopca naszej oddanej rodzinie na wsi, by
wychowało się wśród tamtejszych dzieci. Chciałabym widzieć, jak stawia pierwsze
kroczki i wypowiada słowo mama do kogoś innego – zamyśliła się patrząc na fusy
w herbacie – dziś miałby trzy latka. Byłam młodsza od ciebie Lisso, a jednak
nie żałuję niczego, co zrobiłam.
-Czekasz
na niego? – spytała przejęta. Nana okazała się kobietą w gruncie rzeczy
okropnie nieszczęśliwą, choć idealnie to maskującą.
-Chciałabym,
jednak czy nie byłby to akt jakiegoś zupełnie głupiego, beznadziejnego
pragnienia?
***
Przez
następne trzy lata raz, dwa razy w miesiącu pisywał do Lissy. Odpowiedzi nie
nadchodziły, a jego listy wracały. Dopiero po pół roku Pani Stone poinformowała
go, że tego samego dnia, którego wyjechał, córka uciekła z domu. Niedługo potem
jej mąż zachorował i po roku zmarł. Wszystko to było dla niego zupełnie jak
tragiczna powieść, którą czytał, a nie był jej bohaterem. Pogrzeb był głośny,
jednak na niego nie pojechał. Uroczystościom towarzyszyły salwy honorowe i całe
korowody oficerskie. Wszystko to opisała mu w liście jedna ze służących. Leciwa
i miła pani, która pierwszego dnia, kiedy trafił do ich posiadłości
przygotowała mu stare ubrania Pana z czasów, gdy był jeszcze młody i szczupły.
Podwinęła mu za długie rękawy koszuli i nogawki spodni. Była dobrą kobietą, a
każdy miesiąc sprawiał, że JongIn żałował swojego wyjazdu. Być może Lissa by
nie uciekła. Oboje czuli do siebie to samo, jednak on ze względu na głęboki
szacunek do jej rodziców nie miał odwagi
wyznać jej, co tak naprawdę siedzi w jego sercu i głowie. Zamęczał się myślami
coraz częściej chodząc do barów z opium i alkoholem. Nie przepadał za nimi, a
jednak raz na jakiś czas pomagały ukoić zszargane i dzikie jak spuszczone ze
smyczy myśli. Gdy minął czwarty rok, otrzymał dyplom i postanowił wrócić do
domu. Czuł nieopisane poczucie winy, że pani Stone jest tam teraz zupełnie
sama. Nie daj boże i ona by zachorowała. Spakował walizki i pojechał najbliższym
pociągiem. Na skutek zmęczenia całą noc drogi przespał. Po raz pierwszy od
dawna w stanie był spokojnie zmrużyć oczy i odpłynąć chociaż na chwile. W
pociągu zazwyczaj czytywał książki, powtarzał w myślach to krótkie poematy, to
jakieś zasady i odkrycia ekonomiczne, które podczas studiów musiał wkładać
sobie do głowy i klepać na pamięć. Sprawiało to, że do tej pory czasem budził
się w nocy recytując statystyki ilości zboża sprzedawanego w określonych
okręgach rolniczych przed laty. Studia zostawiły w nim wyrywkowe, dziwne
wspomnienia. Nie nawiązywał zbyt głębokich więzi z ludźmi. Miał grupkę miłych
znajomych. Między innymi John’a, współlokatora z mieszkania, z którym często
dzielił się notatkami. Chłopak był możnym, wysadzonym przez rodziców za jakiś
skandal ze służącą. Lubił pić, a że często ciągnął za sobą JongIn’a i ten
przyzwyczaił się do whisky i dżinu, w których kiedyś nawet nie zamoczyłby
języka. Zastanawiał się, czy i John siedzi teraz w pociągu. Ostatniej nocy
przed wyjazdem zaproponował mu wypad do palarni opium, jednak ten odmówił.
Chciał być trzeźwy, jednak sam brak snu powodował już, że jego mózg zaczął
produkować substancje wprawiające go w dziwny stan. Jego kompan lubił kobiety i
wcale się z tym nie krył. Wielokrotnie, gdy proponował JongIn’owi wypad w
wiadomym celu ten odmawiał, a przyjaciel nazywał go w żartobliwy sposób
sztywniakiem.
-No co ty… może nie
masz się czym pochwalić? Wiesz, w końcu nie jesteś stąd, chociaż uważam że
statystyczny rozmiar penisa to głupi mit…– spojrzał John ostentacyjnie na
spodnie JongIn’a.
-Dobrze wiesz, że
nie o to chodzi – uśmiechnął się cierpliwie jak do dziecka, któremu po raz
kolejny tłumaczysz, że nie pójdzie na plac zabaw – po prostu mnie to nie
interesuje.
-Chyba kpisz.
Jakiego faceta nie interesują TE rzeczy? – John założył ręce na piersi.
-Wybacz John’ie,
że nie uważam ryzyka złapania choroby
wenerycznej za coś absolutnie podniecającego – zażartował, a przyjaciel
zdzielił go po plecach trzymanym w ręku ręcznikiem.
-Zabawne, doprawdy
zabawne – uciął krótko.
Takie
rozmowy nie zdarzały się im rzadko, a i równie często gościły w myślach
JongIn’a. Oczami wyobraźni widział niewielki pokój na poddaszu z ogromnym
oknem, dwa proste łóżka i biurko z lampą naftową, na którym rozłożone były
książki i stosy notatek. Ubrania wisiały niedbale to na krześle, to na stojącym
wieszaku. Ręczniki spoczywały wymięte na łazienkowych drzwiach, które lekko
skrzypiały. Jadali skromne posiłki i zawsze pili różne odmiany herbaty, które
matka John’a przysyłała mu z plantacji w Indiach, na której mieli swoich
pracowników. Pomyślał też o miłej dziewczynie, która zawsze peszyła się, gdy w
imieniu właścicielki mieszkania co miesiąc przychodziła do nich po czynsz.
Chyba polubiła John’a. On też zwrócił na nią uwagę, lecz nigdy by tego nie
przyznał. Prawdopodobnie ich drogi właśnie się rozeszły. Na zawsze. Po raz
kolejny JongIn był świadkiem miłości odrzuconej z przyczyn czysto społecznych.
Uważał to za ogromną stratę względem wszystkich młodych kochanków. Jedno było
pewne, na tym świecie istniały dwa rodzaje ludzi: niepoprawni romantycy i
realiści. Oni zmuszeni zostali do bycia tymi drugimi.
Po
raz ostatni pomyślał o przyjacielu i życiu, które zostawił. Zamknął oczy i po
chwili znów zasnął.
***
-Słyszałam
dzisiaj coś bardzo ciekawego – powiedziała zagadkowym tonem Nana i zakręciwszy
piruet popatrzyła znacząco w stronę Lissy.
-Co
takiego? Przecena kapeluszy u madame Claire? – zażartowała pokazując jej język.
-Hej!
Bo zacznę żałować, że chcę się z tobą podzielić tą informacją i nic nie powiem
– mina Lissie zrzedła – żartuję, siadaj – zajęła miejsce na jednym ze
zdobionych taboretów przy niewielkim, okrągłym stoliku – Słyszałam, że ktoś
wrócił do miasta – powiedziała urywając tajemniczo –Panicz niewiadomego
pochodzenia, który mieszkał u Stone’ów. Skończył nauki i powrócił, by pomóc
pani domu – Lissie załomotało serce – Mówiłaś, że ich znasz, prawda?
-Tak,
znałam ich – Lissa nigdy nie wyjawiła kim jest naprawdę. Zaczęło być to dla
niej uciążliwe, gdy zrozumiała, jak bliskimi przyjaciółkami się stały, a jednak
na kogo by wyszła, gdyby nagle wydało się, że kłamie? – Kiedyś byłam z tą
rodziną blisko.
-Jakieś
koneksje matrymonialne? – spytała przygryzając zalotnie wargę. Pewnie myślała o
jakimś mężczyźnie.
-Pomagałam
w domu – wzruszyła ramionami. Stąpała po kruchym lodzie.
-Rozumiem
– dostrzegła niechęć Lissy i nie kontynuowała tematu- Wiesz skarbie, myślałam
ostatnio o jakimś małym przyjęciu, co ty na to? – widocznie miała jakiś plan.
Lissa wiele razy chciała wiedzieć, co mąciło się w tej głowie pod falą
czarnych, kruczych włosów, jednak z czasem dostrzegała, że prawdopodobnie nigdy
się tego nie dowie. Mimo to, na pewno o coś jej chodziło. Jej przyjęcia były
znane może nie z nienagannej reputacji, a z nieziemskiej zabawy.
-Jakie
przyjęcie? – spytała uprzejmie Lissa skubiąc fałd sukni na kolanach.
-Ot
takie. Może bal maskowy? – rozmarzyła się – Zaprosimy tego panicza. Myślę, że
powinniście się spotkać, prawda? – wzruszyła ramionami skubiąc ciasteczko,
podczas gdy podbiegł do niej jeden z mopsów i zaczął kręcić piruety na dwu
łapkach. Podała mu kawałek smakołyku i odgoniła ręką jak namolnego owada.
-Skąd
przypuszczenie, że chciałabym go spotkać? – spytała Lissa.
-Nie
powiedziałam, że chciałabyś, to twoje słowa – uśmiechnęła się – wiem więcej,
niż ci się wydaje. Jeśli nie masz jednak nic przeciwko, jutro roześlemy
zaproszenia.
Jak
zaproponowała, tak zrobiła. Nana nigdy nie rzucała słów na wiatr. Lissa
wiedziała, iż jej przyjaciółka ma w głowie jakiś niejasny plan.
***
-Trochę
w tę stronę Louis! – instruowała Nana jednego ze służących rozwieszającego
girlandy na schodach. Stał na ogromnej drabinie, która chwiała się z każdym
najdrobniejszym jego ruchem. Lissa przysięgłaby, że jeśli ktoś zaraz mu nie
pomoże, biedak spadnie i złamie sobie kark.
Lissa
czekała na ten dzień od tygodnia. Nerwowo kręciła się do domu, raz na jakiś
czas rzucała mopsom ciasteczka i niepewnie przeglądała się we wszystkich
naczyniach i szybach. Czy bardzo zmieniła się przez te lata? Na pewno trochę
wydoroślała. Włosy miała trochę ciemniejsze i bardziej kręcone. Chyba schudła.
Jej twarz stała się smukła, z wyraźnymi kościami policzkowymi. Usta nie były za
duże, jednak miały ładny kształt. Migdałowe oczy lśniły lazurowym blaskiem
podniecenia.
-Nana?
– spytała Lissa znajdując się na środku sali balowej. Przyglądała się jednemu z
obrazów – to oryginał?
-Oczywiście,
że tak – podbiegła do niej – kiedyś spałam z kolekcjonerem dzieł sztuki. To
bardzo miły człowiek, do tej pory czasem pisze – uśmiechnęła się zakrywając
usta dłonią, jakby z przesadnej kurtuazji, że powiedziała coś nieodpowiedniego.
Było to oczywiście całkowicie udawane.
-A
czy… - podjęła Lissa chętnie, jednak nagle obie się odwróciły usłyszawszy
ogromny chrzęst spadającego metalu i uderzenia o kamienną podłogę. Louis
właśnie spadł z drabiny i jęknął masując swoje udo. Lissa miała nadzieję, że
nic sobie nie zrobił, gdyż upadek wyglądał naprawdę groźnie. Nana zakryła usta
dłonią jakby tłumiąc niemy krzyk.
-Jezus
Maria, Louis! – wyglądała na naprawdę przejętą – To był najdroższy marmur!
***
Stojąc
na ogromnych schodach Lissa obserwowała z miłym uśmiechem powozy, z których
wysiadali goście. Kobiet było niewiele, głównie sami mężczyźni. Czasem
przedstawiała się jako kuzynka, czasem jako protegowana Nany, a wszyscy witali
ją z serdecznymi uśmiechami. Jej przyjaciółka była bardzo lubiana i nawet
pomimo nie do końca chlubnej profesji traktowana z szacunkiem. Niewiele dało
się dostrzec zza masek i przebrań. Oczy Lissy bombardowała orgia kolorów
wzbogacona o błyszczące dodatki. Wszystko to dawało wrażenie przepychu, jednak
pasowało do wystrojonego białymi girlandami wnętrza. Pomyślała o Louisie, który
pewnie teraz leżał w łóżku w jednej z komnat i przyciskał do pogruchotanego uda
zimny okład. Był dobrym parobkiem, przekroczył niedawno dwadzieścia lat, jednak
mógł nawet nie dożyć trzydziestu, bo Nana miała zbyt szalone pomysły, a on
słuchał jej bez najmniejszego sprzeciwu. Tak właśnie działała na mężczyzn.
Lissa zobaczyła w tłumie znajomą blond czuprynę. Panicz Bower skinął jej z
uśmiechem. Miał na sobie ciemnogranatowy frak i czarną maskę. Pomyślała, że
wyglądał dość przystojnie, jednak jej przyjaciółka bez najmniejszego problemu
go pozna i jego wysiłki znów spełzną na niczym. Było jej go nawet trochę
szkoda, jednak gdy zniknął jej z oczu zachichotała i pomyślała, że będzie
zabawnie.
***
Przed
oczami Lissy przemknął wysoki, dobrze zbudowany kawaler w czarnej kamizelce i
białej koszuli. Nie miał na sobie fraka. Jedynie muszkę i czarne spodnie
włożone w długie, wiązane buty. Jego twarz zakrywała maska z kruczym dziobem,
powleczona czarnymi piórami i niewielkimi, błyszczącymi, srebrnymi kamieniami.
Nie była na rączce, lecz zawiązywana z tyłu głowy. Lissa przyglądała się jej
uważnie – była naprawdę piękna. Wyróżniała się w gronie tych, które należały do
gości, którym na pewno nie zależało na tym, by nikt ich nie poznał. Więc jaki
był cel, w którym przychodzili na ten bal? Niewątpliwie było to przyjęcie
organizowane przez kurtyzanę. W samym chodzie nieznajomego dziewczyna
dostrzegła jakąś swoistą, znajomą manierę. Czy mógł być nim JongIn? Ten,
którego znała nie przyszedłby na takie przyjęcie, a jednak czy to możliwe, że
mogła go nie poznać? Niemniej jednak był wciąż człowiekiem bardzo honorowym.
Zaklęła w duchu. Oczywiście na pewno się zmienił, lecz wielokrotnie
przywoływała w pamięci jego obraz, tworząc miliony scenariuszy, a w każdym z
nich niezależnie od tego, czy miał maskę, bliznę na policzku, a nawet inny
kolor włosów i tak go poznawała. Zniknął w tłumie, a ona pomyślawszy, że to
tylko złudzenie dalej witała gości. Przecież by go poznała. A może jednak nie?
***
JongIn
przyszedł na przyjęcie bardziej z czystej grzeczności aniżeli własnej ochoty.
Nie przepadał za tego rodzaju rozrywkami, jednak miał nadzieję spotkać na
miejscu Lissę. Dopytał ludzi na mieście, lecz nikt nie wiedział nic o
zaginionej przed lady córce Stone’ów.
Tonący brzytwy się chwyta, pomyślał JongIn wsiadając do powozu, który
miał go zawieźć na miejsce. Przy doprawdy miłej posiadłości, przed którą stała
fontanna we francuskim stylu zatrzymywały się dziesiątki powozów, które po
chwili jednak odjeżdżały. Wszedł po schodach niezauważony i ze spuszczoną
głową. Nie nawiązując z nikim kontaktu wzrokowego wślizgnął się niczym wąż do
nogawki do miejsca, w którym toczyło się tego wieczoru życie towarzyskie ich
niewielkiej miejscowości. Mijał wzrokiem uśmiechające się i mocno umalowane
kurtyzany w szerokich kapeluszach i szykownych sukniach. Niewiele z nich miało
na sobie maski, zupełnie jakby nie zrozumiały głównej idei przyjęcia. Pomyślał
o nich z pogardą. Wziął z tacy trzymanej przez jednego ze służących kieliszek
szampana i rozglądał się po pomieszczeniu. Parobek właścicielki domu Louis,
którego kilka dni wcześniej spotkał na mieście mówił coś na temat przebywającej
tu dziewczyny podobnej do córki Stone’ów, jednak będącej kuzynką Clarissy
Temple nazywanej Naną. Uśmiechnął się skojarzywszy ten przydomek z pewną bardzo
popularną francuską powieścią. Jak widać, kurtyzany mogą być też dowcipne i
inteligentne, pomyślał, gdy podeszła do niego gospodyni.
-Witamy
na przyjęciu – uśmiechnęła się mając na sobie wściekle sukienkę i białą maskę
wyszywaną koralikami i zdobioną kolorowymi piórami. Normalnie pomyślałby, że
taki dobór kolorów stanowi o absolutnym bezguściu, a jednak na tej kobiecie
wyglądał dość przyzwoicie. Ukłoniła się, gdy ją przywitał – Panicz Kim, nie
mylę się? – na jej twarz wpełzł tajemniczy uśmiech.
-Zależy,
kto pyta – odpowiedział lekko skonsternowany, a ta cicho zachichotała.
-Przyjaciółka
– widziała jego zmieszanie – Spokojnie chłopaczku, mam dobre intencje – podała
mu dłoń – właśnie w tej chwili poprosiłeś mnie do tańca.
Ujął
jej dłoń niepewnie i dopatrując się w jej postępowaniu jakiegoś ukrytego
motywu. Nigdy nie ufał kurtyzanom, a jednak pragnął uwierzyć w jej słowa.
Poleciła zagrać walca. Orkiestra usadowiona na podwyższeniu naradziła się, a
następnie wykonała utwór pod dyktando dyrygenta. Mógł powiedzieć, że prowadziła
go w tańcu, naprawdę dziwna kobieta. Jej stonowane ruchy doprowadziły ich na
przeciwną stronę sali, gdzie z paniczem Bower’em tańczyła dziewczyna w
Jasnozłotej sukni. Miała na sobie posypaną brokatem ale skromną maskę, a jej
szyję zdobił naszyjnik z białych pereł. Włosy miała upięte, a ich pojedyncze
kosmyki opadały jej na ramiona.
-Lissa
– szepnął.
-Jesteś
dość bystry – szepnęła Nana nachylając się nad nim – przygotuj się do zmiany
partnerów.
Gdy
nadszedł decydujący moment utworu, muzyka ucichła, a wszystkie pary tańczące na
okręgu sali przystanęły. Mężczyźni zastygli w bezruchu wypuszczając kobiety z
objęć, a ich partnerki zgrabnym piruetem
zmieniły parę. Zobaczywszy uśmiech Jamie’go Bowera Nana się skrzywiła, jednak i
on musiał mieć jakiś profit z tej sytuacji.
-Nie
ciesz się – syknęła przez zęby, co wcale go nie zniechęciło. Po chwili
przykleiła na twarz czarujący uśmiech. Miała nadzieję, że teraz wszystko między
tą dwójką głupców potoczy się gładko.
***
Lissa
znalazła się w ramionach mężczyzny, którego wcześniej obserwowała. Spod maski
widziała jedynie ciemne oczy i kontur pełnych ust, tak bardzo znajomych.
Tańczyli przez chwilę zupełnie osłupieli, gdy nagle się odezwał.
-Dlaczego
uciekłaś z domu? – Po tych słowach była pewna. Spytał, jak gdyby nigdy nic.
Miał ochotę zagarnąć ją w ramiona i przytulić, jednak w tańcu musiał zachowywać
pozory, iż dopiero co się poznali. Przeklął się w duchu, że nie powiedział nic
bardziej odpowiedniego, a zadał to idiotyczne pytanie.
-Tylko
o to możesz mnie zapytać o tych kilku latach? – była wyraźnie rozczarowana –
Nic się nie zmieniłeś. Jak zwykle
poprawność stoi przed twoimi faktycznymi uczuciami – powiedziała
oskarżycielsko. Grany utwór przybrał szybsze tempo i JongIn podniósł Lissę
robiąc obrót.
Gdy
walc dobiegł końca, czuła, że chciałaby go pocałować i powiedzieć wiele rzeczy.
Tak naprawdę nigdy nie mieli okazji zbliżyć się do siebie, więc nagromadzone
emocje rozsadzały ich od środka. Wciąż miał na sobie maskę, jednak teraz była
całkowicie pewna, że to on i zastanawiała się, jak mogła mieć ku temu
wątpliwości. Chwilę ciszy przerwał jeden ze służących zastępujący tego wieczoru
Louis’a.
-Pani
Lissa i Pan Jongin? – przytaknęli – Proszę za mną – Wymieniając spojrzenia
JongIn podał dziewczynie ramię i weszli po schodach prowadzących do jednego z
pokoi. Zostawiwszy ich przed drzwiami ukłonił się i odszedł. JongIn otworzył
drzwi i wpuścił Lissę od środka.
Gdy
zamknął drzwi, w pokoju nikogo nie było. Był to zwyczajny pokój sypialny z
łóżkiem, szafkami, stolikiem i toaletką. W wiadrze z lodem chłodził się
szampan, a świecie na szafkach nocnych jarzyły się jasnym płomieniem.
-Chyba
powinniśmy porozmawiać – powiedziała Lissa uśmiechając się i podeszła do okna
opierając się o parapet. Obserwowała gwiazdy.
JongIn
otworzył szampana i napełnił dwa kieliszki. Podał jeden z nich towarzyszce i
przeczesał włosy dłonią. Ich maski leżały na stoliku i mogli przyjrzeć się
swoim twarzom. Badali się wzrokiem jak obcy ludzie, a przecież tak dobrze się
znali. Lissa podeszła do chłopaka i powiodła dłonią po jego policzku .
-Nawet
z zewnątrz jesteś taki sam – uśmiechnęła się delikatnie i spojrzała na niego
prowokująco. Muskała jego policzek palcami, a on zamknął oczy. Objął ją w
pasie.
-Jesteś
szalona – zaśmiał się cicho – zawsze byłaś. Nigdy nie spodziewałem się, że
wrócę i cię spotkam. Że wrócę, a ty… będziesz mnie pragnęła – wpatrywał się w
jej oczy z miłością.
-Zawsze
cię pragnęłam – powiedziała spokojnie obejmując jego twarz dłońmi. Wspięła się
na palce i musnęła jego usta – nie obchodzi mnie, kim jesteś. Odeszłam z domu.
-Napisała
mi o tym w jednym z listów pani Wilson – oparł swoje czoło o jej, tak, że ich
nosy się zetknęły – dlatego wróciłem. Musiałem cię znaleźć. Gdybym tego nie
zrobił, byłbym największym głupcem na świecie i nigdy bym sobie tego nie
wybaczył.
-Mam
pewien pomysł – powiedziała szeptem spuszczając wzrok – odłóżmy rozmowę na
później – wplotła dłonie w jego włosy i wpiła się w jego usta. Przygarnął ją do
siebie mocniej, po kilku pocałunkach wziął na ręce i posadził na łóżku z
baldachimem. Jedna ze świeczek, o która Lissa zahaczyła ciężką suknią spadła i
zgasła. Pokój przepełnił półmrok. Gdy leżała na łóżku nachylił się nad nią i po
raz kolejny pocałował jej usta. Pocałunki były czułe, obsypywał nimi jej szyję,
płatki uszu i dekolt. Przygarniała go do siebie tak, że gdyby nie dzielące ich
ubrania nie dałoby się rozróżnić w tej plątaninie, gdzie kończy się on, a
zaczyna ona. Nie mogła już nigdy pozwolić mu odejść. Ludzie mówią, że mianem
prawdziwej miłości jest wiedzieć, kiedy puścić najdroższą osobę wolno. Ona tak
nie uważała.
-Co
przez ten czas robiłaś? – spytał, gdy leżała pod kołdrą oparta o jego nagą
pierś i zataczała po niej koła palcem. Obejmował ją gładząc ramię dziewczyny.
-Jak
już wiesz, dzień po twoim wyjeździe odeszłam z domu. Nie miałam żadnego planu –
ucięła.
-Jak
zawsze lekkomyślna – uśmiechnął się pod nosem – czy ty czasem myślisz o konsekwencjach?
-Gdybym
tego nie zrobiła, nie byłoby mnie tu – odparła i podnosząc głowę spojrzała mu w
oczy – ty jesteś konsekwencją. Nie ma wiele do opowiadania, znalazła mnie Nana
i żyłam tutaj. Gdyby nie ona, nie miałabym tyle szczęścia. Właściwie… nawet nie
wiedziałam, że wróciłeś. To wszystko było jej pomysłem.
-To
bystra dziewczyna – uśmiechnął się – naprawdę bystra.
-Jest
moim aniołem – przytaknęła Lissa.
***
-Zbieraj
się – Nana podniosła z podłogi spodnie chłopaka i rzuciła je Jamie’mu, gdy
siedział na łóżku. Złapał je patrząc na nią zdziwionym wzrokiem. Przyjęcie już
dawno dobiegło końca i niebawem miało świtać. Przygładziła halkę oparłszy się jedną dłonią o toaletkę i
spojrzała na niego oczekując, że opuści pokój.
-Jak
to? – spytał marszcząc brwi – Co masz na myśli? Przecież my… - patrzył na nią
wzrokiem zbitego psa. Co mógł powiedzieć? Potraktowała go jak kolejnego
klienta.
-Nie
właśnie tego chciałeś? Spaliśmy ze sobą. – odpowiedziała przygładzając włosy
jakby znudzona jego zachowaniem – teraz już nie musisz za mną biegać z
wywieszonym językiem. Jeśli oczekujesz, że będę chodziła z tobą na spacery i
urządzała pikniki trzymając się za ręce, to źle trafiłeś. Właśnie dlatego nie
lubię młodych chłopców. Oczekują miłości na całe życie… kto nakładł ci do głowy
takich bajek, słodziutki? W prawdziwym życiu nic nie jest różowe.
-Nie
musiałaś tego mówić – uciął i zakładając najpierw spodnie, potem buty ani razu
na nią nie spojrzał. Poczuł się upokorzony, bo czegoś oczekiwał. Czując ból w
środku klatki piersiowej ruszył do wejścia. Nana, która została w pokoju upadła
na łóżko i ukryła twarz w dłoniach.
-Sama
oszukujesz własne uczucia – powiedziała Lissa łapiąc Nanę za rękę, gdy piły
popołudniową herbatę – Wciąż czekasz na swoją pierwszą miłość, prawda? – spojrzała
na nią ze współczuciem - Ranisz chłopca, który zrobiłby dla ciebie wszystko.
Czy tak właśnie nie jest?
-Masz
rację – westchnęła – wiem, że nie przyjedzie, ani do mnie nie wróci, ale… nie
chce nikogo innego. Nie umiem już przywiązywać się do ludzi. Ty byłaś pierwszą
od dawna, której zaufałam.
-Może
po prostu boisz się miłości? – zaczęła Lissa patrząc na nią w znaczący sposób.
Miała ogromną łatwość w odgadywaniu jej uczuć – Nie zawsze kochać znaczy
niszczyć – uśmiechnęła się miło – czas ruszyć dalej.
-Masz
rację – przytaknęła jej.
Jak
bardzo się jednak pomyliły? Tego samego dnia do drzwi posiadłości zapukał
posłaniec z listem poleconym dla Nany. Huang Zitao wrócił do miasta i ją
odszukał. Chciał spotkania, a ona nie potrafiła Odmówić.
***
-Pani?
– Jongin zapukał do drzwi pokoju – sądzę, że odnalazłem Lissę – jej matka
siedziała w fotelu obok parapetu czytając jeden ze zbiorów poezji miłosnej.
JongIn uważał ją za niezwykle tandetną, jednak nigdy tego nie powiedział.
Kobieta podniosła wzrok znad książki i spojrzała na niego bezemocjonalnie.
-Nie
mam już córki – te słowa nim wstrząsnęły, choć wyobrażał sobie, jaki ból
musiała czuć zarówno Pani jak i jej mąż, gdy córka uciekła, a później pan Stone
umarł. Nie mniej jednak, jaki rodzic wyrzeka się własnego dziecka? Matka musi
włożyć wiele trudu, by wydać je na świat, więc czy naturalnym jest tak łatwo je
od siebie odsunąć?
-Nalegam
jednak, byście się spotkały, chociaż raz – dwa ostatnie słowa wypowiedział z
naciskiem. Kobieta zamknęła książkę i wstała.
-Nie
mam nic więcej do powiedzenia. Możesz iść JongIn’ie. – pokazała mu drzwi.
Zaklął
pod nosem i ruszył do swojego pokoju. Wszystko to uważał za nienaturalne.
Przepełniało go poczucie winy, po raz pierwszy od momentu, gdy pan Stone go
przygarnął. Być może, gdyby nie on nie doszłoby do tej sytuacji. Nie możesz się
obwiniać, pomyślał po chwili i potrząsnąwszy głową ruszył do swojego pokoju.
Napisał do Lissy list, w którym prosił o spotkanie. Kilka dni później
dowiedział się, że pani Stone cierpi na gruźlicę i niedługo umrze. Zamierzał doprowadzić do ich spotkania, bo
wiedzą, że jeśli tak się nie stanie obie będą tego bardzo żałować.
***
-Long
time no see – uśmiechnąwszy się powiedział Zitao ze śmiesznym akcentem. Na
pewno długo nie używał angielskiego, gdyż wcześniej mówił zupełnie bez żadnej
skazy, idealnie poprawie. Nana trochę zdenerwowana zakryła usta dłonią tłumiąc
chichot, choć nie wiedziała, czy wynika to z tremy i stresu, czy rzeczywiście
rozbawił ją jego akcent.
-W
rzeczy samej – powiedziała wsiadając do powozu, który zatrzymał się przed jej
domem- zmieniłeś się – stwierdziła i skarciła się w duchu, że jej serce
galopowało jak szalone. Nie lubiła poddawać się emocjom, przez które mogłaby
czuć się słabsza.
Zitao
opowiadał jej o rodzinnym interesie i handlu z Japonią, który przynosił teraz
ogromne zyski. O zachodach słońca w Quingdao i o tym, że tęsknił za Anglią i
tutejszą herbatą. Szkoda, że nie za mną, pomyślała Nana przygryzając wargę.
Miała na sobie lekką, prostą, białą sukienkę i kapelusz z dużym rondem, spod
którego zwisały czarne loki.
Spytał
o jej ojca.
-Nie
żyje – powiedziała wzruszywszy ramionami. To było dawno temu i nie
rozpamiętywała tego wydarzenia, choć wciąż czuła smutek.
-Bardzo
mi przykro. Był dobrym człowiekiem – spuścił wzrok, lecz po chwili na nią
spojrzał – minął już jakiś czas, prawda? – przytaknęła.
Spacerowali
po Hyde Parku i karmili kaczki bułką kupioną od jakiegoś biednego chłopca
sprzedającego pieczywo.
-Myślisz,
że zatruł ją, żeby później nas okraść i ukryć ciała? – zażartowała.
-To
byłoby dość trudne – skwitował – jego pieczywo do niczego się nie nadaje –
ścisnął bułkę, która prawie się nie ugięła, była tak twarda – Mam nadzieję, że
nikt nie spróbuje tym rzucić, bo jakaś biedna kaczka straciłaby życie – położył
pieczywo na ławce i po chwili zleciało się stado gołębi, które zaczęły nakłuwać
je dziobami. Niestety bezskutecznie. Oboje się roześmiali. Ujął jej dłoń, a ona
spuściła wzrok.
-Co
to znaczy? – spytała bez ogródek – ostatnio po prostu wyjechałeś – analizowała
przez chwilę w głowie wszystko niemal z matematyczną dokładnością – Nosiłam
twoje dziecko – pobladł – nie dałabym rady go wychować. Ma teraz rodzinę i
chyba jest szczęśliwy. To chłopiec. Na pewno będzie inteligentny i przystojny –
powiedziała te słowa jakby jednym tchem – Niczego nie oczekuję, po prostu
powinieneś wiedzieć – doskonale zdawała sobie ze wszystkiego sprawę. Młody
człowiek z ambicjami i koneksjami, Chińczyk zajmujący się jednym z najbardziej
popularnych rynków zbytów nie mógł pozwolić sobie na romanse i skandale. Dlatego
wyjechał. Na pewno poniekąd pod wpływem ojca, jednak nie mógł mu się wtedy
sprzeciwić nawet jeśli by chciał.
-Ja…
nigdy się nie ożeniłem – zaczął i ująwszy obie jej dłonie stanął przed
dziewczyną.
-Oh…
- powiedziała spokojnie, choć w jej wnętrzu uczucia buzowały najdziwniejszą
mieszanką wybuchową.
-Zrobiłem
zbyt wiele lekkomyślnych rzeczy. Wstydzę się tego. Przez cały czas o tobie
myślałem – spojrzał jej w oczy – odrzucałem wszystkie kandydatki, które
podsuwał mi ojciec tylko po to, żeby to wrócić. Byłbym najszczęśliwszym
człowiekiem na ziemi, gdybyś mi wybaczyła – przełknął głośno ślinę.
-Już
dawno ci wybaczyłam- uśmiechnęła się delikatnie, choć czuła jakby miała zaraz
zemdleć.
-Czy…zgodziłabyś
się ze mną wyjechać? – poczuła w oczach palące łzy, a jej dłonie zaczęły się
trząść. Ścisnął je mocniej, a następnie puściwszy je przytulił ją przygarniając
głowę dziewczyny do swojej klatki piersiowej – Chcę wszystko naprawić. Chcę
twojego szczęścia. Jeśli odmówisz, zrozumiem to. Zrobiłem coś niewybaczalnego,
jednak… chciałbym, żebyś ze mną została. To uszczęśliwiłoby i mnie – słone łzy
moczyły jego białą koszulę, a on delikatnie wodził dłonią po plecach Nany w
pocieszającym geście. Ujął jej podbródek i dokładnie pocałował w usta.
***
JongIn
dostał list od John’a. Przyjaciel wrócił do domu i napisał, że wszystko u niego
dobrze. Uśmiechnąwszy się chłopak wepchnął list z powrotem do koperty, a
następnie do szuflady. Tego dnia miał spotkać się z Lissą. Od jakiegoś czasu
pani Stone czuła się coraz gorzej i opadała sił z dnia na dzień. W tym momencie
żałował, że nigdy nie podjął studiów medycznych. Oddałby wszystko za możliwość
pomocy bliskim.
-Lisso
– zaczął, gdy siedzieli na jednej z ławek w parku – oboje przyglądali się
gołębiom próbującym rozdziobać niewyobrażalnie twardą bułkę, co było dość
niecodziennym zjawiskiem – Czy poszłabyś ze mną w pewne miejsce?
-Oczywiście
– uśmiechnęła się i ujęła go pod ramię. Przywołali jeden z powozów. Gdy
dziewczyna zobaczyła, że przybierają kierunek prowadzący do jej domu serce zabiło
jej mocniej, jak spłoszony zając – Gdzie my jedziemy?
-Musisz
spotkać się z matką – spojrzał na nią z przejęciem, a ona poczuła jeszcze większą frustrację narastającą w jej środku z
minuty na minutę. Gdy wysiedli z powozu złapała go kurczowo za rękę.
Weszli
do domu, minęli szepczącą między sobą służbę, aż dotarli do sypialni matki.
Otworzywszy drzwi Lissa zamarła. Jej matka leżała słaba, bezsilna, blada i
zdecydowanie szczuplejsza. Na jej dłoniach odznaczały się jasnoniebieskie żyły,
a policzki miała zapadnięte jakby dawno już straciła wszystkie chęci i siły do
życia. JongIn stał w rogu sypialni, chcąc dać im jak najwięcej prywatności, a
jednocześnie nie zostawiać Lissy samej. Na jej barkach spoczywał ogromny
ciężar.
-Matko
– ujęła jej dłoń i przyłożyła sobie do ust.
-Lisso…
ja, nie obwiniam cię o nic. Wybaczam ci, po prostu bądź szczęśliwa.
***
Po
latach Jamie Bower stał się senatorem – zupełnie tak, jak zaplanowali za niego
rodzice. Był bystry i przystojny, pewny
siebie. Od pierwszego wejrzenia zakochał się w córce Hrabiego, jednak minęło
sporo czasu, zanim poprosił ją o rękę. Z czasem zrozumiał lekkomyślność w swoim
dziecięcym uczuciu do Nany i był jej poniekąd wdzięczny, że go odrzuciła.
Niemniej jednak pozostała jego pierwszą miłością, o której się nie zapomina. Od
tamtego czasu nie mieli ze sobą kontaktu.
Po
śmierci pani Stone Lissa i JongIn zamieszkali na wierzchowiskach. Po trzech
latach pobrali się po długim okresie narzeczeństwa. Młody, kompetentny i
szanowany mężczyzna został prezydentem niewielkiej mieściny i regularnie
otrzymywali listy od Nany, która mieszkała ze swoim obecnym mężem w Quindao. W
wyniku protekcji Lissy Louis stał się stajennym i doradcą na wierzchowiskach,
choć po nieszczęśliwym upadku z drabiny miał problemy z biodrem – mimo to
bardzo go cenili. Ze wszystkich listów wynikało, że Nana była szczęśliwa jak
nigdy dotąd i zaprosiła ich do siebie na wakacje. Jej wiadomości były długie i
wyczerpujące, napisane niemalże poetyckim językiem – zupełnie jak u pisarki,
myślała Lissa. Nabrała przeświadczenia, że sami decydujemy o własnym
przeznaczeniu – musimy jedynie mieć w sobie trochę siły i odwagi, które popchną
nas do celu. Po kilku latach urodziła córeczkę, której dała na imię Clarissa,
po swojej najlepszej przyjaciółce, choć wszyscy w domu mówili na nią Clary.
Pewnego dnia JongIn wrócił z podróży służbowej trzymając za rękę pobrudzonego
chłopca o przydługich włosach.
-Zostanie
z nami – powiedział wymieniając spojrzenia z żoną.
Nigdy,
przenigdy nie będziemy za nią o niczym decydować, powiedziała jakby do niego w
myślach Lissa. JongIn przytaknął, jakby zrozumiał.
~***~
fajnie tutaj u Ciebie :)
OdpowiedzUsuńmonmondeefou.blogspot.com
Widzę JongIn w tekście i już jestem zakochana <3
OdpowiedzUsuńTa scena z wybaczeniem na prawdę wzruszająca.
Świetne :)
OdpowiedzUsuń